Wojna na Ukrainie pokazuje w sposób wręcz ostentacyjny klęskę niemieckiego przywództwa w Unii Europejskiej. Przywództwa, które było mocno partykularne, a wręcz egoistyczne, które próbowało narzucić UE politykę odpowiadającą interesom Berlina.
Niemcy dawno temu przyjęli strategię, w myśl której to, co jest dobre dla Niemiec, jest dobre dla UE. Widać to wyraźnie na przykładzie NS i NS2. Niemcy, dogadując się z Moskwą i robiąc interesy na gigantyczną skalę, de facto próbowały uzależnić od rosyjskiego gazu całą UE, a technologie NS i NS2 miały być sieciami przesyłowymi rosyjskiego gazu via Niemcy do większości państw UE. Plan uczynienia z Niemiec hubu dla rosyjskiego gazu był planem od początku kontrowersyjny, mocno polityczny i w istocie wspierał reżim W. Putina. Zwraca uwagę, że mimo deklarowanego odchodzenia od tzw. paliw kopalnych i ropa i gaz, importowane z Rosji nie są objęte strategią minimalizowania ich działu w tzw. miksie energetycznym, mimo, że są takimi paliwami kopalnymi. Wręcz przeciwnie, pod pretekstem zielonego ładu udział rosyjskiego gazu i ropy ma być coraz większy, a Niemcy miały być głównym dostarczycielem rosyjskich surowców do państw UE.
Wojna na Ukrainie, która pokazała, że Rosja nie jest żadną demokracją, tylko brutalną, bezwzględną autokracją, powinna obudzić nie tylko sumienie, nie tylko moralność, ale przede wszystkim zdrowy rozsądek europejskiego establishmentu. Tego samego establishmentu, który przez lata robił polityczne i gospodarcze deale z Moskwą, pompując pieniądze bynajmniej w budowanie demokracji w Rosji, tylko napędzając bezwzględną maszynę wojenną neoimperialnych rosyjskich resentymentów.
Bandyci atak na Ukrainę pokazał, że to Polska miała rację, konsekwentnie od lat powtarzając, że Rosja nie jest i nigdy nie była demokracją czy tylko parademokracją, że nigdy nie była partnerem do rozmów na europejskich salonach. Polskie stanowisko budziło niezrozumienie, zdziwienie albo nawet uśmiech. Niektórzy mówili, że mamy manię prześladowczą, że jesteśmy rusofobami, że anachronicznie patrzymy na Rosję. Co grosza, podobne głosy można było usłyszeć także wśród części polskich ugrupowań politycznych. Słynny list Jarosława Kaczyńskiego z listopada 2010 r. do przywódców UE, w którym wskazywał neoimperialne zapędy Rosji i przestrzegał przed traktowaniem jej na poważnie spotkał się z krytyką prominentnych działaczy PO m.in. R. Sikorskiego czy D. Tuska. Wszyscy oni uważali, że polska prawica niedorosła do roli elity rządzącej, że nie patrzy w przyszłość, a żywi się historią, że wbija klin miedzy Unię a Rosję, które związane interesami gospodarczymi skutecznie wyeliminują ryzyko konfliktu. My jednak zawsze uważaliśmy, że historia jest najlepszą nauczycielką, Że nie można przechodzić do porządku nad działaniami Rosji w Czeczenii, Gruzji, czy na Ukrainie w 2014 r. Casus Ukrainy sprzed ośmiu lat jest tu szczególnie wymowny. Zachodni świat milcząco zaakceptował bezprecedensową aneksję Krymu, Polska jako jedno z niewielu państw mówiła, że to tylko rozzuchwali apetyt W. Putina, który na Ukrainie się nie zatrzyma. Prezydent L. Kaczyński, już w 2008 r. mówił wprost, że dziś jest Gruzja, potem będzie Ukraina, potem państwa bałtyckie, a potem najprawdopodobniej także i Polska. Tej przestrogi nikt nie brał na poważnie, a dziś okazuje się, że była ona najtrafniejszą diagnozą polityki rosyjskiej, polityka, dla której celem numer jeden jest dobudowa imperium z satelickimi państwami wokoło. Dziś mamy gorzką satysfakcję, że mieliśmy rację. Szkoda tylko, że przyznanie nam racji musiałaby okupione krwią europejskiego narodu, narodu, który od dawna ma zachodnie aspiracje, których nie może zrealizować przez zimne polityczne i gospodarcze kalkulacje.