Unia Europejska i jej czołowe instytucje przywiązują dziś wielką wagę do pojęcia wartości europejskich, mających w założeniu uosabiać najważniejsze zasady kierujące narodami Wspólnoty. Komisja Europejska przy wsparciu europarlamentu żywo angazuje się w zwalczanie wszystkiego, co arbitralnie uzna za przejaw dyskryminacji. W ciągu ostatnich lat do kanonu praw człowieka i demokracji dołączyło pojęcie rule of law, czyli dobrze znana Polakom praworządność. Ale nie sposób nie zauważyć, że wszystkie te szczytne hasła są traktowane czysto instrumentalnie, dziwnym trafem będąc zbieżne z lewicową ideologią bądź interesami największych graczy UE. Usilnie promowana równość okazuje się na każdym kroku fikcją, która dotyczy wyłącznie konkretnych grup społecznych.

Bruksela poświęca wiele uwagi na wcielanie w życie kolejnych zdobyczy szeroko pojętego postępu społecznego. Chrześcijaństwo, fundament kulturowy naszego kontynentu jest systematycznie rugowane z przestrzeni publicznej. Fałszywie rozumiany sekularyzm w praktyce oznacza całkowite odrzucenie katolickich korzeni Europy, odcięcie się od własnej tożsamości. Nie tylko religia, lecz wszystko co z nią zwiazane znika ze strefy symbolicznej, tak by „nie urazić” innowierców i ateistów. Programowo narzuca się tetorykę wstydu za własną przeszłość, odmieniając kolonializm na wszystkie sposoby, jednocześnie milcząc na temat krzywd wyrządzanych poza Europą. Gdy cały świat – w tym komunistyczne Chiny, które jeszcze 50 lat temu przeżywały rewolucję kulturalną – z dumą podkreśla swoją historię i tożsamość, Europa się jej pozbywa. O ile do niedawna kręgi liberalne próbowały zdefiniować nasz kontynent na nowo w oparciu o wartości i idee rewolucji francuskiej, o tyle obecnie europejska lewica chce widzieć świat zbudowany wyłącznie na fundamencie rewolucji obyczajowej 1968 r. Świat bez religii, rodziny, tradycji czy przywiązania.

Chrześcijanie mogą być swobodnie ośmieszani i atakowani w kulturze czy przestrzeni publicznej. Lewicowi artyści mogą dowoli szydzić z dogmatów i symboli wiary, gdyż wedle standardów „wartości europejskich” mieści się to w granicach wolności słowa. Sprawa ulega radykalnemu odwróceniu, kiedy podobne docinki trafiają w stronę grup „szczególnej troski”, takich jak przedstawicieli ideologii LGBT czy innych chronionych mniejszości. Nie ma tu mowy o choćby najmniejszej dopuszczalnej krytyce pod ich adresem. Prawa człowieka okazują się ograniczać tylko do tych, których demoliberalny mainstream uzna za wartych ochrony. Wśród nich nie znajdziemy dzieci poczętych, które zdaniem feministek są jedynie zlepkiem komórek podobnym do nowotwora. Każdy kto uważa inaczej nienawidzi kobiet i zasługuje na wykluczenie. Równość wobec prawa i mowy nienawiści okazuje się fikcją, którą da się swobodnie omijać argumentami o „wielowiekowej opresji” i duchu postępu. Lewicy nie chodzi bowiem o sprawiedliwość, lecz narzucenie własnej wizji człowieka i świata.

Ta pozorna troska o człowieka to powód dlaczego Wspólnota pozostaje ślepa na problem rosnącej przemocy i prześladowań na tle religijnym. Próżno szukać choćby wyrazów oburzenia czy zaniepokojenia regularnymi porwaniami i morderstwami chrześcijan w Nigerii, Pakistanie czy Sudanie. UE nie obchodzi problem agresywnego islamu, którego istnienia decydenci starają się nie zauważać. Tymczasem wraz z masową, coraz bardziej niekontrolowaną migracją przemoc ta stopniowo przenosi się do samej Europy. Fanatyczni wyznawcy islamu są traktowani jak duże dzieci, które można „zresocjalizować” za pomocą apeli i świadczeń socjalnych. Ofiarą przemocy na tle wyznaniowym często padają chrześcijańscy uchodźcy z Bliskiego Wschodu i Afryki. Uciekają przed prześladowaniami, lecz zamiast azylu zostają wydani na pastwę swoich dawnych oprawców przy obojętności europejskich służb. Coraz częściej z powodu wyznawanej religii obiektem prześladowań stają się rdzenni Europejczycy. To katolicy są najczęstszym celem ataków nożowników czy zorganizowanych zamachów. Ofiarą padają także żydzi – po raz pierwszy od czasów II wojny światowej do Europy powrócił antysemityzm na wielką skalę. Tysiące z nich opuszcza Europę, nie czując się bezpiecznie we własnych domach.

Bezkarność radykalnych islamistów nie byłaby możliwa bez wsparcia lewackich aktywistów spod znaku Antify. Bojówkarze pod pozorem walki z nietolerancją terroryzują każdego kto ośmieli się mówić na głos o skali przestępczości i pochodzeniu jej sprawców. Pobicia, podpalenia, szykany wobec członków rodziny to nagminne zjawisko w Niemczech. Dzięki protekcji partii politycznych oraz powiązanych środków masowego przekazu, organy ścigania i wymiar sprawiedliwości pozostają w dużej mierze bezradne. Skala przemocy Antify, szczególnie widocznej w 2020 r. w Stanach Zjednoczonych podczas zamieszek związanych z ruchem BLM skłoniła prezydenta Donalda Trumpa do wpisania ruchu do grona organizacji o charakterze terorrystycznym. Próżno szukać, by ktokolwiek w Komisji Europejskiej choćby zasugerował taki krok. Terror poprawności politycznej trwa w najlepsze.

Rosyjska inwazja na Ukrainę oraz napływ milionów uchodźców z obszarów objętych wojną obnażyły hipokryzję Unii związaną z niesieniem pomocy humanitarnej. Okazało się, że gdy u wrót Europy wybuchł regularny konflikt zbrojny, nikt w Brukseli nie zaproponował utworzenie „kontyngentów” ludności do przyjęcia przypadających na każdy kraj członkowski. Cały ciężar niesienia pomocy, obliczany na miliardy euro spadł na Polskę, Rumunię i inne kraje położone bezpośrednio w sąsiedztwie Ukrainy. Po upływie pół roku KE łaskawie przyznała do podziału 148 mln euro, zasłaniając się swoim istotnym obciążeniem budżetowym. Gdy w 2015 r. do Europy przybyły miliony migrantów zarobkowych z Iraku i Afganistanu, podniesienie argumentu finansowego oznaczało rasizm i przypięcie łatki faszyzmu. Hojność UE kończy się, gdy wsparcie trafia na wschód zamiast do Niemiec czy Francji. Wówczas dyscyplina budżetowa i egoizm narodowy okazuje się bardzo aktualnym i akceptowalnym argumentem europejskiej debaty.

Unia Europejska powstająca w duchu zasady pomocniczości sukcesywnie zmienia się w scentralizowany mechanizm, coraz bardziej przypominający państwo federalne. Subsydiarność i dobrowolna współpraca odchodzi w zapomnienie. Dziś receptą na każdą kompetencję powierzoną w Traktatach państwom członkowskim staje się transgraniczność. Pod pozorem harmonizacji norm lub zapewnienia ochrony osobom uznanym za wykluczone, Bruksela arbitralnie ingeruje w krajowe ustawodawstwo. W tym kontekście warto pochylić się nad zagadnieniem praworządności, którym Bruksela żywo zajmuje się od 2015 r. Rządy prawa znalazły się wśród szczególnych priorytetów UE dopiero gdy w Polsce w wyniku demokratycznych wyborów doszło do zmiany ekipy rządzącej. Platformy Obywatelskiej, której proniemiecka i prounijna orientacja jest tajemnicą poliszynela przeszła wówczas do opozycji. Skompromitowanej w oczach polskiego społeczeństwa partii przybyła na ratunek Unia, która natychmiast zajęła wrogie stanowisko wobec nowego rządu. Z biegiem lat Bruksela przestała się kryć, że spory o Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy czy Krajowy Plan Odbudowy w zasadzie są tylko pretekstem, by PO pod przewodnictwem Donalda Tuska ponownie objęła władzę w Polsce.

Ironią losu jest fakt, że pierwotny spór o Trybunał Konstytucyjny rozpoczął się od decyzji odchodzącego rządu PO, który próbował w pośpiechu pozbawić nową ekipę możliwości nominacji 3 sędziów, samemu zaprzysiężając własnych kandydatów. Żaden europejski trybunał ani instytucja polityczna nie podniosła tego faktu, traktując posunięcia Sejmu RP oraz rządu Zjednoczonej Prawicy w oderwaniu od tych fundamentalnych okoliczności. Dobitnie to podkreśla, jak bardzo kwestia rule of law jest fasadą faktycznych pobudek kierujących UE. Unijna biurokracja wprost myśli w kategoriach neokolonialnych, walcząc o ustanowienie podległego sobie rządu posłusznie wdrażającego wszystkie decyzje centrali, szczególnie w kwestiach gospodarczych oraz światopoglądowych. Dzięki silnym podziałom wśród Polaków, Bruksela może liczyć na wsparcie milionów tubylczych „Europejczyków”, dla których całkowite posłuszeństwo jest formą awansu cywilizacyjnego. Murem za UE stoi całe środowisko prawniczo-sędziowskie, przyzwyczajone do postawy serwilizmu jeszcze z czasów PRL. Stawka tej walki jest wysoka, wszak Polska jest najważniejszym spośród państw dawnego Bloku Wschodniego, które po 2004 r. przystąpiły do Unii.

Kwestia zmiany polskiego rządu jest dla eurokratów kluczowa także z innego powodu. Polska jako pierwsza głośno zakwestionowała hegemonię prawa unijnego oraz praktykę jego narzucania przez unijne trybunały. Pełzająca centralizacja, polegająca na stopniowym, niewidocznym dla zwykłego człowieka procesie transferu uprawnień miała być fundamentem przebudowy UE w suwerenne państwo. Otwarty sprzeciw wobec arbitralności orzeczeń TSUE oraz podkreślenie nadrzędności konstytucji nad prawem unijnym rozwiały iluzję harmonijnej współpracy Brukseli z państwami członkowskimi. Wobec tego pod pretekstem walki z autorytaryzmem i nadużyciami, zaczęto otwarcie mówić o potrzebie przekształcenia Wspólnoty w państwo federalne. Jest to kwestia na tyle istotna, że niemiecki rząd zawarł taki postulat we własnej umowie koalicyjnej. Przełamanie oporu Polski ma zatem ogromne znaczenie polityczne oraz symboliczne, do czego Bruksela usilnie dąży.

Unia Europejska od zawsze szczyci się wysokimi standardami etycznymi oraz troską o dobro wspólne. Praktyka działań i wypowiedzi czołowych unijnych decydentów są jednak wyrazem wyjątkowej hipokryzji i cynizmu. Wartości europejskie to w istocie nic innego niż realizacja wyrachowanej polityki największych europejskich państw z wykorzystaniem agendy współczesnych lewicowych ideologii. Polska nie może ustępować moralnemu szantażowi Brukseli. Naszym obowiązkiem, szczególnie w tak trudnych czasach jak teraz, jest obrona suwerenności i interesu narodowego Polski. Musimy stać na straży naszego dziedzictwa, naszych fundamentów jakim jest religia i tradycyjne wartości, bez których społeczeństwo w krótkim czasie stoczy się w otchłań hedonizmu. Unijne pieniądze nie są od nich więcej warte. UE o tym dobrze wie, ale czy Polacy również?

Facebook
YouTube