Przed wyborami do włoskiego parlamentu, jakie odbyły się 25 września 2022 r. przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen bez ogródek upomniała Włochów prosząc jednocześnie o dokonanie właściwego wyboru, podkreślając, że Unia Europejska nie zawaha się użyć tych samych środków, które dotknęły Polskę i Węgry, gdyby Włochy złamały reguły państwa prawa. Deklaracja to pokazuje dobitnie, że cała narracja o tzw. praworządności jest w sumie stricte politycznym instrumentem bezwzględnego wymuszania posłuszeństwa państw członkowskich na drodze do coraz ściślejszej integracji, na końcu której jest utopijna wizja „jednego wielkiego państwa europejskiego”, jak to nazywali komuniści piszący osławiony manifest z Ventotene, który dziś stał się credo brukselskiego establishmentu. Przypomnieć się godzi, że w manifeście tym wprost wskazano główną przyczynę napięć w Europie jaką ma być rzekomo patriotyzm i nacjonalizm, dla których pożywką są państwa narodowe. Komuniści, jak to komuniści, znaleźli wobec tego zadziwiająco prostą receptę na zbudowanie stabilności europejskiej. Po prostu, zlikwidują państwa narodowe, w ich miejsce utworzą „jedno wielkie europejskie państwo” i w ten sposób osiągną idyllę dobrobytu, prosperity, spokoju i pokoju.
Z tego punktu widzenia każdy rząd w jakimkolwiek państwie członkowskim, który nie podziela tej wizji jest wrogiem, którego należy maksymalnie osłabić, a najlepiej anihilować. Świetnie zdiagnozowała to prof. Anne-Marie le Pourhiet, która jakiś czas temu na łamach poczytnego „Le Figaro” zadała retoryczne pytanie, czy po sporze o praworządność będzie jeszcze miejsce na konserwatywne rządy w Europie. Zdaniem francuskiej konstytucjonalistki spór o praworządność jest sporem nie prawnym, gdyż praworządność sama w sobie nie jest normą, która wyraźnie coś nakazuje albo czegoś zakazuje, ale jest sporem politycznym, gdyż praworządność jest wartością, a te – jak wszystkie wartości – podlega różnej ocenie. W istocie zaś Unia Europejska przyjęła tylko jedną, selektywnie wybraną miarkę oceny, tę akurat, która idealnie pasowała do planu centralizacji Unii. W ten sposób, jak nazwał to inny francuski prawnik, Ghislain Benhessa, niejasna, sporna koncepcja państwa prawa stała się bardzo jasną dyrektywą działania Unii Europejskiej, której konsekwencje są do bólu oczywiste, nakierowane nie po to, by budować rządy prawa, ale po to by wymuszać na państwach członkowskich określone działania. Zgodnie z tym poglądem, mimo pluralizmu państw członkowskich, każdy musi przyjąć odgórnie narzucony model rozumienia praworządności, a jeśli się nie zgadza, ergo jeśli inaczej kształtuje ustrój niż chcą tego Unijne instytucje obkładany jest anatemą. Taka anatema sama w sobie nie byłaby niczym złym, wszak Unię Europejską, a wcześniej Wspólnoty zawsze charakteryzował pluralizm. Było więc miejsce i dla euroentuzjastów, i dla eurosceptyków, a nawet dla otwartych przeciwników zacieśniającej się integracji. Wszak sednem demokracji są różne sądy i poglądy. Jednak na kanwie sporu o praworządność podejście do europejskiego pluralizmu radyklanie się zmieniło. Dzisiejsze elity z Brukseli, Paryża czy Berlina rozumieją pluralizm na sposób jakobiński, wyznając starą zasadę, że nie ma wolności dla tych, którzy nie myślą jak prawdziwi Europejczycy. Tych którzy tak nie myślą, jak mówiła nie tak dawno temu niemiecka posłanka do Parlamentu Europejskiego Katariny Barley, należy zagłodzić. Stąd wymyślony mechanizm „pieniądze za praworządność”, który w istocie jest mechanizmem oznaczającym „pieniądze za suwerenność”. Mechanizm ten nie byłby skuteczny, gdyby nie daleko idąca zmiana mentalności Europejczyków, dla których coraz mniejsze znacznie mają autentyczne wartości, a celem samoistnym jest dobrobyt i prosperita. Dla większości Europejczyków zablokowanie unijnych środków równoznaczne jest z katastrofą ekonomiczną, którą postrzegają jako największe zagrożenie, nie biorąc pod wagę, że utrata suwerenności państwowej, jako możliwości samodzielnego decydowania w obszarach dla państwa kluczowych, jest w istocie dużo większym, a co więcej dużo realniejszym niebezpieczeństwem.
To, że praworządność w wydaniu unijnym nie ma dziś nic wspólnego z prawdziwą zasadą rządów prawa, wartością, która ma być ponadczasowa i uniwersalna pokazuje najlepiej praktyka jest stosowania. Po pierwsze, mimo, że establishment unijny powtarza jak mantrę tezę o tym, że ważne są demokracja i rządy prawa, to przecież instytucje unijne daleko są i od jednego, i od drugiego. Tzw. deficyt demokracji w UE jest już podręcznikowy, tak samo jak brak transparentnych reguł gry. Wystarczy przypomnieć tzw. instytucję Spitzenkandidata, tj. lidera europejskich partii wskazywanego jeszcze przed wyborami europejskimi na stanowisko przyszłego Przewodniczącego Komisji Europejskiej. Mimo, że model miał zadziałać już dwa razy jeszcze nigdy przewodniczącym Komisji nie została osoba mająca status Spitzenkandidata. Ostatecznie o tym, kto kieruje pracami Komisji Europejskiej decydowali zawsze europejscy politycy, robiąc przetasowania we własnych szeregach i mając za nic vox populi. Podobnie jest z głosowaniami w Parlamencie Europejskim, rzekomo najbardziej demokratycznym miejscu w Unii. Mało kto wie, że w trakcie głosowań liczone są głosy nie wszystkich deputowanych, tylko liderów frakcji i to ich podniesienie ręki rozstrzyga o tym w jaki sposób głosowała cała frakcja. W ten sposób, jeśli lider głosuje na „tak”, to oznacza, że wszyscy deputowani frakcji też głosują na „tak” i vice versa. Daleko tu do demokratycznych standardów oraz, przy okazji, do dbałości o budżet, bo w takim układzie w gruncie rzeczy niepotrzebne jest utrzymywanie aż 705 posłów, skoro w parlamentarnej arytmetyce liczy się zaledwie kilku. Wreszcie problematyczne z punktu widzenia standardów jest też powoływanie sędziów TSUE. Mimo, że sam TSUE, m.in. na kanwie sporu o praworządność, ustalił wyśrubowane kryteria jakie muszą spełniać europejscy sędziowie i państwa członkowskie w momencie ich powoływania, sam niekoniecznie je spełnia. Wybór sędziów TSUE jest monopolem rządów państw członkowskich, a ostateczna decyzja jest ucieraniem kompromisu. Do TSUE zaś, poza nielicznymi wyjątkami, trafiają najczęściej wysocy przedstawiciele administracji z państw członkowskich, często o ewidentnie politycznym, czy wręcz partyjnym rodowodzie. Jak to się ma do unijnego standardu, że sędziwie europejscy mają być maksymalnie odseparowani od wpływu władzy wykonawczej i administracji oraz odznaczać się pełną bezstronnością pozostaje pytaniem retorycznym.
To, że praworządność jest dziś niczym innym jak tylko młotem na czarownice (czytaj państwa, które myślą inaczej niż unijny mainstream) pokazują też realne debaty i porównania (prowadzone chociażby w przeprowadzanym od dwóch lat raporcie UE nt. stanu praworządności w państwach członkowskich). Okazuje się, że nawet jeśli krytykowane rozwiązania są podobne, to dla Unii ostatecznym argumentem jest tzw. jakość czy trwałość demokracji. W efekcie to, co dopuszczalne jest w jednym państwie niemożliwe jest w innym, pod warunkiem, że to pierwsze zakwalifikujemy jako „starą”, „stabilną” czy „tradycyjną” demokrację i gdy drugie z tych państw oznaczone zastanie mianem „nowego państwa członkowskiego” oraz „nowej”, „niedojrzałej demokracji”.
Wszystko to udowadnia, że demokracja i rządy prawa, wprost wpisane jako zasady działania Unii Europejskiej w art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej, odnoszone są obecnie nie tyle do Unii co raczej do państw członkowskich. Co więcej, w przypadku tych ostatnich nie są one miernikami obiektywnymi, równo mierzonymi, ale zawsze mocno ocennymi, na wskroś subiektywnymi. W ten sposób szczytna idea praworządności przekształciła się w zwykłe, ściśle polityczne narzędzie realizacji celów Unii Europejskiej, z których kluczowe jest dziś bezwzględne dążenie do budowania wysoce scentralizowanego państwa europejskiego, likwidującego powoli suwerenność państw członkowskich. W ten sposób, jak wskazał Ghislain Benhessa, niejasna, na wskroś dyskusyjna koncepcja prawno-filozoficzna, stała się bardzo klarownym instrumentem gry politycznej i niczym więcej.