Na łamach dziennika „Rzeczpospolita” redaktor Tomasz  Pietryga w tekście pt. „Nie ma już szans na pokój z Unią” bez ogródek napisał ostatnio, że „Bruksela nie chce PiS u władzy. To pewne. Nie uważa partii Jarosława Kaczyńskiego za partnera, z którym można budować wspólną Europę według jej obecnej wizji”. Diagnoza redaktora Pietrygi pokazuje niestety w sposób wręcz ostentacyjny stan świadomości niektórych i sposób myślenia o Unii Europejskiej, a w tym całkowite poplątanie pojęć w przestrzeni prawno-politycznej jaką jest Unia Europejska.

Unia Europejska, która wbrew wielu sugestiom, nie jest organizacją samą dla siebie, nie jest też – co należy podkreślić – organizacją, która w ustrojowej architekturze  Europy miałaby zajmować pozycję numer jeden, pozycję kierowniczą, czy inaczej nadrzędną, której podporządkowane byłyby wszystkie państwa członkowskie. Tym, którzy zapomnieli o treści traktatów, należy w związku z tym przypomnieć, że rządy prawa, a tych  przecież domaga się tak konsekwentnie UE i jej akolici,  to przede wszystkim działanie na podstawie i w granicach prawa. A to, czyli traktaty unijne, formułują jasną i niebudzącą wątpliwości zasadę. Zgodnie z nią to państwa członkowskie tworzą Unię, a Unia jest strukturą pomocniczą dla państw, utworzoną z ich woli, i w takim zakresie w jakim chciały tego państwa członkowskie. W efekcie, o tym jak ma wyglądać Unia Europejska, jaki ma mieć ona kierunek oraz jakie ma być tempo integracji decydują państwa członkowskie, a nie Unia Europejska. Unia nie jest tworem powstałym na skutek nie wiadomo jakiego fiat. Unia, powstała z woli umawiających się państw i na zasadach określonych przez te państwa (jak zresztą każda organizacja międzynarodowa). Dobitnie wyrażają to zasady traktatowe jak np. zasada domniemania kompetencji po stronie państw członkowskich, która oznacza, że kompetencje, których traktaty europejskie nie regulują, ani nie ujmują w żaden sposób, pozostają wyłącznymi kompetencjami państw członkowskich. Mocnym tego potwierdzeniem i wzmocnieniem jest zasada kompetencji przyznanych z art. 5 TUE, zgodnie z którą „Unia działa wyłącznie w granicach kompetencji przyznanych jej przez Państwa Członkowskie”. Artykuł ten, i to w ust. 1,  dodatkowo wskazuje, że „granice kompetencji Unii wyznacza zasada przyznania”, co oznacza, że tylko to, co Unii wyraźnie przyznano należy do Unii, a wszystko pozostałe przynależy do państw członkowskich.  Z tego punktu widzenia patrząc Unia jest środkiem realizacji celów państw członkowskich, a nie realizacji celów Unii przez bierne i wierne państwa członkowskie. To jest elementarna gramatyka integracji, gramatyka, której akceptacja przez wszystkie strony gwarantowała do tej pory sukces budowania wspólnej Europy. Dodać wypada, że ta elementarna zasada oznaczająca kierunek od państw do Unii a nie na odwrót, z znaczeniem wtórej i służebnej wobec państw członkowskich roli Unii (i jej organów) jest też silnie wzmocniona zasadą tożsamości konstytucyjnej państw tworzących Unię . Art. 4 ust. 2 TUE wprost stanowi, że „Unia szanuje równość Państw Członkowskich wobec Traktatów, jak również ich tożsamość narodową, nierozerwalnie związaną z ich podstawowymi strukturami politycznymi i konstytucyjnymi”. W efekcie, to jak ma się rozwijać Unia, w którą stroną mają iść tendencje zjednoczeniowe (np. centralizacji albo decentralizacji) jest zależne od woli państw, które utworzyły Unię, a nie – jak chce redaktor Pietryga – od Unii. Budowanie Unii, jak chce redaktor Pietryga, na zasadzie, że państwa członkowskie realizują jedynie wytyczne Unii i jej organów, jest nieporozumieniem, niezgodnym ani z historią integracji, ani z jej logiką, ani wreszcie z traktatami.  Zanim tej elementarnej prawdy nie zrozumiemy, nie zrozumiemy fundamentalnego w gruncie rzeczy sporu Polski z Brukselą, sporu, który tylko pozornie dotyczy praworządności, a w istocie  dotyczy gramatyki integracji i zamierzonego odwrócenia mechanizmu integracyjnego, przeprowadzonego poprzez zastąpienie zasady kompetencji przyznanych zasadą kompetencji wydeptanych (tzn. działania przez instytucje unijne metodą faktów dokonanych). Dziś widać wyraźnie, że Unia chce znacznie więcej. Chce decydować również o tym jak mają wyglądać porządki konstytucyjne w państwach członkowskich (wbrew traktatowej zasadzie tożsamości konstytucyjnej), a nawet chce decydować o tym jakie polityczne barwy będą miały rządy w poszczególnych państwach członkowskich (czego dowodzi nie tylko to, że w „UE nie lubią PIS”, ale też jawne groźby Ursuli von der Leyen skierowane do Włochów przed włoskimi wyborami parlamentarnymi).

Musimy wreszcie zrozumieć, że sednem integracji nie jest i nigdy nie może być to, że Unia, jak napisał redaktor Pietryga, nie chce jakiejś partii u władzy.  Jeśli taka ma być Unia, to niczym się ona nie różni od Putinowskiej Rosji, która wszczęła wojnę z Ukrainą tylko dlatego, że nie chciała obecnej ekipy w Kijowie i dążyła wszelkimi siłami do jej zastąpienia na jawnie promoskiewską.  Wojna Polski z Unią, jeśli przyjmiemy taką optykę, posługuje się tylko innymi środkami (tj. „pieniądze za praworządność”, czytaj za podporządkowanie się unijnej wizji), ale jej cel jest dokładnie taki sam, tzn. mieć w stolicach państw członkowskich rządy marionetkowe, posłusznie realizujące wytyczne Brukseli.

Facebook
YouTube