W debacie publicznej często lansowany jest pogląd, wedle którego Polska i inne kraje, które dołączyły do UE w XXI w. dostają „za darmo” znacznie więcej środków ze wspólnego unijnego budżetu niż do niego wkładają. To dosyć naiwny pogląd, gdyż w polityce międzynarodowej nie ma nic za darmo.
U źródeł idei zjednoczonej Europy leżały względy gospodarcze. Najważniejszym wynikiem integracji europejskiej w tym zakresie stał się wspólny rynek, w ramach którego towary, usługi, ludzie i kapitał mogą przepływać swobodnie. Czyli tak jak w jednolitym organizmie politycznym, tak jak w ramach jednego państwa.
Gdyby wszystkie państwa członkowskie Unii Europejskiej były na podobnym poziomie rozwoju gospodarczego w momencie ustanowienia wspólnego rynku lub dołączenia do niego, wówczas niepotrzebna byłaby redystrybucja środków w ramach unijnego budżetu. Możliwe, że w takiej sytuacji państwa składałyby się jedynie na utrzymanie instytucji unijnych.
Sytuacja jest jednak inna. Państwa członkowskie Unii Europejskiej różniły się pod kątem poziomu gospodarczego zarówno w momencie podpisywania Traktatu z Maastricht w 1992, jak i rozszerzenia wspólnoty w 2004 r. czy w 2007 r. Bogacąca się właściwie od końca II wojny światowej Europa Zachodnia wyprzedzała o kilka długości kraje, które przez pół wieku, do przełomu lat 90. XX w. znajdowały się za tzw. Żelazną Kurtyną i których gospodarki były zrujnowane rządami komunistów. Mowa oczywiście o takich państwach jak Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Czechy, Słowacja, Węgry, Bułgaria, Rumunia, Chorwacja czy Słowenia.
Różnicę rozwoju o której mowa, jak i zagrożenia zniesienia barier można wykazać na przykładzie. Państwo uboższe nie posiada dużych, prężnie działających przedsiębiorstw z ogromnymi zasobami, które przez kilka dekad budowały swoją potęgę. Dopiero stwarza warunki, aby w przyszłości takie przedsiębiorstwa mogły powstać, gromadzić zasoby i wpływy. Jednym z elementów stwarzania warunków jest ochrona gospodarki czy też poszczególnych branż przed konkurencją zza granicy, która takie przedsiębiorstwa już posiada. W sytuacji, gdy państwo uboższe otwiera możliwość prowadzenia działalności dużym firmom z innych krajów, jest pewne, że po pierwsze przejmą one sektory, w których się specjalizują w tym państwie i będą na tym zarabiać krocie, a po drugie nie pozwolą na rozwinięcie się przedsiębiorstw rodzimych państwa uboższego, ponieważ początkujące podmioty nie będą mieć szans z weteranem z dużymi zasobami i gotowymi schematami działania.
Dokładnie taki scenariusz spełnił się w krajach naszego regionu, które w XXI w. weszły do Unii Europejskiej. Przywódcy tych państw doskonale rozumieli wyżej opisany mechanizm, dlatego jednym z warunków dołączenia do wspólnoty z ich strony była nadwyżka wypłat z budżetu unijnego w stosunku do wpłaconych kwot. Wydawało się, że to sprawiedliwa umowa – my oddajemy nasze rynki waszym bogatych firmom, wy zapewniacie nam dodatkowe środki na rozwój w ramach unijnego budżetu. Po kilkunastu latach obecności państw Europy Środkowo-Wschodniej w Unii Europejskiej można już oszacować, dla kogo taki system generuje większe korzyści.
Na marginesie – wysokie cła na towary importowane to powszechna strategia państw rozwijających się. Elity polityczne w młodym państwie, Stanach Zjednoczonych, w XIX w., wiedziały, że jeśli nie nałożą wysokich podatków od importu, ich własny przemysł nigdy się nie rozwinie. Przez cały wiek cła wahały się między 25 a 44 proc. chroniąc rodzące się i rosnące dzięki temu w siłę przedsiębiorstwa amerykańskie. Politykę niskich opłat za import z Europy Waszyngton wprowadził dopiero w latach 30. XX w., kiedy Stany Zjednoczone były już ekonomiczną potęgą[1].
Zachód jeszcze bogatszy
Kto jest zatem największym beneficjentem wspólnego rynku? Niemcy i kraje Europy Zachodniej. Takie odpowiedzi nie pochodzą z eurosceptycznych środowisk w Bułgarii, Litwy czy Polski, ale z ust byłego wicekanclerza Niemiec oraz ze strony Komisji Europejskiej. Sigmar Gabriel, wicekanclerz Niemiec w latach 2013-2018 i przewodniczący dążącej do federalizacji UE partii SPD w latach 2009-2017, kilka lat temu otwarcie powiedział, że Niemcy są największym beneficjentem Unii Europejskiej. “Ta narracja (tj. wyliczanie, kto i ile wpłaca i wypłaca z budżetu UE.) jest fałszywa. Nie jesteśmy płatnikiem netto. Tak naprawdę jesteśmy największym beneficjentem integracji europejskiej, zarówno gospodarczo jak i finansowo, z całą pewnością politycznie” – powiedział odnosząc się do sytuacji swojego kraju”.
Powyższe tezy mają swoje uzasadnienie w analizach przeprowadzonych przez Komisję Europejską, dokładnie przez Departament Spraw Budżetowych w Dyrekcji Generalnej ds. Polityki Wewnętrznej. W raporcie „The benefits of EU membership are not measured by net operating balances”[2] dla Komisji Budżetowej Parlamentu Europejskiego z lutego 2020 r. autorzy wyliczyli, jakie korzyści przyniósł konkretnym krajom członkowskim wspólny rynek. Generalny wniosek jest taki, że przyniósł korzyści wszystkim państwom Unii Europejskiej, ale… jednym większe, drugim mniejsze. Na Wykresie 1. mamy dane nt. tego, o ile średnio wzrosły roczne dochody na głowę w każdym z unijnych krajów dzięki wspólnemu rynkowi. Pierwsza dwunastka może zaskoczyć, gdyż tworzą ją kolejno: Luksemburg, Irlandia, Dania, Belgia, Austria, Niderlandy, Szwecja, Francja, Niemcy, Finlandia, Wielka Brytania (za okres, w którym była częścią UE) i Włochy. A końcowa dwunastka? Słowacja, Portugalia, Cypr, Estonia, Węgry, Litwa, Grecja, Chorwacja, Polska, Łotwa, Rumunia i Bułgaria. Podział jest niemal perfekcyjny między Europę Zachodnią i Wschodnią, tak jakby Żelazna Kurtyna zmieniła się w granicę między państwami o lepszych i gorszych warunkach i możliwościach rozwoju gospodarczego.
Wykres 1. Wzrost dochodów per capita w krajach UE dzięki funkcjonowaniu wspólnego rynku.[3]
[1] https://www.smithsonianmag.com/smithsonian-institution/history-american-shifting-position-tariffs-180968775/
[2] https://www.europarl.europa.eu/RegData/etudes/BRIE/2020/648145/IPOL_BRI(2020)648145_EN.pdf
[3] Ibidem