Brytyjskim konwenansem konstytucyjnym, respektowanym – jak przystało na konwenans – od dawna jest to, że parlament nie podejmuje żadnych istotnych reform ustrojowych bez wcześniejszego przedstawienia projektu takich reform wyborcom i uczynienia kampanii wyborczej, w dużej mierze, kampanią na rzecz ewentualnej zmiany. W takim przypadku, co znacznie ułatwia brytyjski system dwupartyjny, wyborcy albo głosują na partię opowiadającą się za zmianą, albo głosują na partię opozycyjną, która sprzeciwia się ewentualnym nowym rozwiązaniom. W ten sposób, późniejsze działania parlamentu stanowią konsekwencje wyborów, które nie tyle są wyborem partii i polityków, ale też zasadniczych programów i kierunków polityki państwa. To rozwiązanie, choć może nie tak ortodoksyjnie, jest respektowane generalnie w systemie parlamentarnym, który przecież nie sprowadza się tylko do tego, że rząd pochodzi z parlamentu, ale do tego, że zasadnicze kwestie polityczne są przedmiotem debaty wyborczej, a w wybory ukierunkowują państwo na kolejne kilka lat.
System polityczny Unii Europejskiej do tego modelu demokratycznej polityki europejskiej zupełnie nie przystaje. Wystarczy powiedzieć, na co wskazywał irlandzki politolog Peter Maier, że jest to system, w którym nie ma opozycji. Parlament Europejski i jego przepisy pojęciem opozycji w ogóle się nie posługuje, a ugrupowania polityczne nie zgadzające się z tzw. głównym nurtem nie mają nic do powiedzenia. W praktyce więc, co z kolei podnosi francuska prawniczka Anne Marie Le Pourhiet, rolę opozycji przejmują te państwa członkowskie, których aktualne rządy nie zgadzają się na tzw. brukselski dyktat. Stąd w ogóle, na co wskazuje A.-M. Le Pourhiet, wzięła się koncepcja tzw. walki o praworządność, która jej zdaniem jest w istocie walką z opozycją wobec unijnej polityki, jaką realizują państwa członkowskie. Zdaniem francuskiej prawniczki mechanizm praworządności, o czym pisała już w 2021 r., jest więc w istocie formalnym mechanizmem wymuszania posłuszeństwa wobec Brukseli, zaś materialnie jest mechanizmem anihilowania ugrupowań politycznych, które nie zgadzają się na politykę europejską w wydaniu lewicowo-liberalnym. Swoją drogą potwierdza to najlepiej decyzja Ursuli von der Leyen ogłoszona na początku maja 2024 r., że Komisja Europejska zamyka postępowanie przeciwko Polsce o rzekome naruszenie zasady praworządności unijnej (słynny art. 7 TUE), choć w sensie sytuacji prawnej położenia wymiaru sprawiedliwości nic się w Polsce nie zmieniło, poza tym, że ponoć – jak powiedziała Ewa Kopacz – ludzie są bardziej uśmiechnięci.
Już to pokazuje jak poważny jest problem z unijną demokracją. Ci którzy myślą inaczej, którzy mają inne wizje przyszłości Unii nie mają racji bytu. Są albo niepraworządni, albo antyeuropejscy albo, w najnowszej wersji, prorosyjscy. Wszyscy oni powinni być zlikwidowani, jeśli nie fizycznie, to przynajmniej politycznie i – co równie ważne – medialnie. Stąd systemy warunkowe, stąd w gruncie rzeczy szantaże finansowe i wszystkie inne rozwiązania, które – jak mówi slogan – mają umacniać Europę, a w istocie wymuszać polityczną i ideologiczną jedność. Jednak zasadnicze dwa problemy z demokracją unijną są inne. Jeden ma charakter aksjologiczny, drugi z kolei ma charakter prakseologiczny.
Aksjologiczny problem z demokracją unijną polega na tym, że mniej więcej od czasu dyskusji wobec niedoszłej Konstytucji dla Europy europejskie elity dokonały zwrotu ideologicznego, odchodząc całkowicie od tego, co miało być fundamentem Unii Europejskiej w wersji, jaką zaproponowali jej ojcowie założyciele tj. Konrad Adenauer, Robert Schuman czy Alcide de Gasperi. Wszyscy oni byli gorliwymi chrześcijanami, wszystcy wskazywali, że to chrześcijaństwo jest wspólnym mianownikiem różnych państw i narodów składających się na Unię Europejską. Wszystcy wskazywali, że jedność europejska jest przede wszystkim jednością aksjologiczną (system wartości wywodzących się z chrześcijaństwa), ale jedność ta nie niszczy odrębności Europy Ojczyzn, co doskonale spointował Adenauer mówiąc, że wszyscy mamy to samo niebo nad sobą, choć każdy widzi inny horyzont. Tymczasem mniej więcej od czasu dyskusji na temat Konstytucji dla Europy ten wydawało się oczywisty rudyment jedności europejskiej został zakwestionowany. Okazało się, że z lamusa historii wyciągnięto rzekom lepszych, bardziej prawdziwych „ojców Europy”, tj. włoskich komunistów na czele z Alteiro Spinellim. Ten ostatni z kolegami napisał słynny manifest z Ventotene, który dziś jak mantra jest przywoływany w niemal wszystkich unijnych dokumentach jako rzekomy kamień milowy integracji. Spinelli i spółka, w przeciwieństwie do Schumana czy de Gasperiego, odrzucali ideę państwa narodowego, wskakując, że Europa się zjednoczy tylko wtedy, kiedy państwa zostaną zastąpione jednym wielkim europejskim państwem. Oczywiście jak przystało na gorliwych komunistów, odrzucali też chrześcijaństwo jako wspólną wartość Europy i Europejczyków. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że dziś Europa bardziej zmierza w kierunku Europy Spinelliego aniżeli Europy Schumana, co oznacza że z dwóch wersji rozwoju Europy, arbitralnie wybrano jedną, w sumie nie wiadomo dlaczego.
Prakseologiczny problem z demokracją uniją polega zaś na tym, że przyspieszony marsz w stronę jednego wielkiego europejskiego państwa, pod dyktando lewicowo-liberalnej większości, obydwa się w istocie ponad głowami Europejczyków. Wystarczy wskazać rezolucję Parlamentu Europejskiego z jesieni 2023 r., która wezwała do gruntownej reformy traktatów unijnych, włącznie z dalszym przenoszeniem kompetencji z poziomu państw członkowskich na poziom Unii i dalszym ograniczeniem weta. Rezolucja ta, co samo w sobie zasługuje na krytykę, została przyjęta w końcówce kadencji Parlamentu Europejskiego, ale co ważniejsze jej zasadnicze treści nie były nawet przedmiotem eurwyborów z 2019 r. Kampania sprzed pięciu lat w ogóle nie podejmowała tematu zmiany traktatów i była focusowana na inne tematy. Tymczasem dziś europejscy liderzy starają się wskazać, że reforma jest odpowiedzią na głosy Europejczyków (sic!)., bo przecież to Europjczycy wybrali partie głosujące za zmianami, jednak sęk w tym, że partie te nawet nie podały pod wybory kwestii ewentualnych zmian, jak zwykle za topiki kampanii wybierając tematy drugo i trzeciorzędne. Co gorsza, również w tegorocznej kampanii praktycznie temat zmiany traktatów jest nieobecny. Liderzy Europy dobrze wiedzą, że gdyby poddać pod wybory tylko temat reform instytucjonalnych, Europejczycy byli by stanowczo przeciw. Koncertują więc naszą uwagę na innych tematach, ale zarazem nie kryją wcale, jak Radosław Sikorski w niedawnym przemówieniu na temat polskiej polityki zagranicznej, że być może zmiana będzie konieczna.
Demokracja unijna, i to jest jej największy mankament, zmienia się zasadniczo ale w sumie bez udziału obywateli Europy. Wybory, które powinny podejmować tematy najważniejsze, w sumie proponują tematy zastępcze, a kluczowe decyzje zapadają w gronie lewicowo-liberalnego teamu, który żelazną ręką trzyma Unię Europejską.