(na marginesie wyborów do PE i powyborczych analiz)
Analizując język kampanii wyborczej i komentarzy, zarówno polityków, dziennikarzy i tzw. ekspertów, rzuca się w oczy brak zdrowego rozsądku. Ugrupowania wiodące, skupione wokół Europejskiej Partii Ludowej i jej akolitów, realnie przestraszyły się gniewu europejskiego demosu. Ten widoczny gołym okiem strach nie skłonił ich jednak do refleksji, że być może zmiana nastrojów jest w pierwszej kolejności konsekwencją ich działań, nie zawsze mądrych i słusznych, nie zawsze racjonalnych, nie zawsze niezbędnych. Zakręceni ideologicznie wyznawcy religii klimatycznej, piewcy ochrony życia w stosunku do migrantów, ale już niekoniecznie nienarodzonych dzieci, zwolennicy instytucjonalizacji mowy nienawiści, ale zarazem zagorzali przeciwnicy tradycyjnych karnoprawnych form ochrony przed zniesławieniem jakoby uderzających w wolność wypowiedzi, oni wszyscy przestraszyli się, że europejscy wyborcy niekoniecznie kupują ich narrację. Że tworzenie agendy klimatycznej w obliczu drastycznego przegrywania konkurencyjności gospodarki europejskiej np. z gospodarką chińską nie ma racji bytu, a nawet niekoniecznie jest logiczne. Tego ostatniego dowiódł najlepiej europejski raport nt. potrzeby ekologicznej armii, i to wyprodukowany po dwóch latach wojny na Ukrainie!
Powtarzane od kluku lat hasło więcej Europy, cokolwiek miałoby ono znaczyć, też już straciło swój powab i wdzięk. Tak samo jak walka o praworządność, która pokazała jej wybitnie instrumentalne wykorzystywanie. Z jednej strony Usrusla von der Leyen kupiła od męża szczepionki przeciwko COVID-19 bez żadnej procedury przetargowej, z drugiej ta sama von de Leyen mówi o praworządności w kontekście transparentności i ochrony unijnych finansów (sic!). Z jednej strony von der Leyen z koleżanką Verą Jurovą mówi jak ważna jest praworządność w państwach członkowskich, z drugiej, wystarczyła polityczna zmiana rządu w Warszawie, bez żadnych realnych refom ustawowych, aby zakończyć spór o praworządność, który wielu wyborcom pokazał, że był to spór tylko o to, by Warszawę politycznie podporządkować Brukseli. Przykład Warszawy i zmiany rządu polskiego pokazał też wielu wyborcom, że rozwój Unii dla wielu jest tożsamy z rozwojem Niemiec i podejmowaniem albo właśnie niepodejmowaniem tych wszystkich działań, które mogłyby np. Polskę zmodernizować (CPK, elektrownia atomowa, rozwój portów w Gdańsku i Świnoujściu). Wszystko to, i wiele innych jeszcze rzeczy, potwierdzało tylko, że Unia Europejska skręciła w jakąś ciemną ścieżkę, która prowadzi w czarną przestrzeń. Że dla wielu wyborców Unia kojarzy się z szalonymi, niemądrymi pomysłami, pewną opresyjnością i ideologicznym zakręceniem. Kojarzy się też z maksymalizacją zysków i interesów jednych (Niemiec i Francji), przy zupełnej ignorancji bądź wręcz parakolonialnym traktowaniu innych państw członkowskich. Mało tego, to wszystko odbywa się przy nieustannym powtarzaniu, że receptą na istniejące i ujawniające się problemy Unii Europejskiej jest „więcej integracji” zamiast np. sięgania po istniejące możliwości działania. To wszystko dla wielu Europejczyków jest szaleństwem, jest brnięciem w zaułek z którego nie ma odwrotu, ponieważ może doprowadzić do ostatecznej dezintegracji projektu europejskiego. To dlatego w wielu państwach pojawia się coraz częściej sceptycyzm i zastanowienie się nad tym jakie realne rozmiary powinna mieć integracja. Czy europejska demokracja ma być demorkaturą, która narzuca wszystkim jeden porządek, pod coraz to nowymi hasłami i pomysłami. Czy ma być superpaństwem, które anihiluje suwerenność państw członkowskich, czy ma dążyć do przenoszenia kompetencji z państw na supernacjonalny organizm, który dla wszystkich jest jedną wielką niewiadomą.
To, że UE brnie w nieznane i że dla coraz większej grupy wyborców jest to niebezpieczne pokazują wyniki tegorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Akolici status quo mogą zaklinać rzeczywistość i mówić, że rośnie „populizm w Europie”, że „skrajna prawica” szaleje, że „ugrupowania nacjonalistyczne się budzą”, że – rzekomo – „faszyzm wisi w powietrzu”, ale wszyscy oni dowodzą tylko, że są ignorantami, że nie rozumieją demosu, który nie chce żadnego ekstremum i tak jak odrzuca faszyzm czy Rosję tak samo odrzuca szaleństwo tych, którzy chcą kresu państwa narodowego, ustanawiają ekoreligię a przyszłość widzą w Europolis, które zgniecie Warszawę, Lizbonę czy Sztokholm. Wbrew zaklęciem tzw. elit do głosu nie dochodzi więc populizm tylko zdrowy rozsądek i umiar. Większość Europejczyków chce Unii jako forum współpracy, ale nie jako superpaństwa. Chce zdrowego rozsądku a nie pompowania balonu głupoty, w którym do rangi problemów urastają kwestie drugo-, a czasami nawet dziesięciozębne. Chce autentycznej kooperacji państw, a nie duopolu Francji i Niemiec, które UE postrzegają prymitywnie jako trampolinę dla własnych interesów. Chce poszanowania interesów wszystkich, a nie tylko największych i najbogatszych.