Unia Europejska, od samego początku procesu integracji europejskiej, zanim na mocy traktatu z Masastricht stała się dzisiejszą Unią, miła dwa oblicza. Jedno można nazwać polityczno-wizerunkowym, a drugie bardzo realnym, pragmatycznym, nastawianym na maksymalizowanie zysków (zarówno gospodarczych, jak i politycznych) państw uczestniczących w projekcie integracji europejskiej.
Założenie, że twór integracyjny, niezależnie od tego, czy nazwiemy go Wspólnotami, Wspólnotą czy Unią, ma być narzędziem maksymalizowania interesów narodowych było szczególnie akcentowane w Niemczech i Francji. Oba państwa, postrzegane nie bez przypadku jako motory integracji, patrzyły na nią przez pryzmat własnych, wąskich i silnie partykularnych interesów. We Francji panowało zgodne przekonanie, że Europa ma być mnożnikiem potęgi Francji, a francuska obecność w strukturach integracyjnych jest dyktowana przede wszystkim interesem Paryża. W Niemczech z kolei za pewnik przyjęto założenie, że w powojennych czasach Niemcy za są małe aby w pojedynkę być potęgą, ale zarazem są za duże aby patrzeć na nie tak samo jak na każdy inny kraj. W efekcie projekt integracyjny postrzegano jako dogodne narzędzie forsowania i realizacji własnych interesów. Podobne założenia, choć w dużo mniejszej skali, towarzyszyły większości państw, które z biegiem czasu przystępowały do projektu integracyjnego. Tu przykładem może być Wielka Brytania, której początkowe wahania były przecież także wynikiem prostej kalkulacji, czy Wyspom najzwyczajniej w świecie opłaci się członkostwo czy też lepsze będzie dla niech pozostawanie na zewnątrz integracji starego kontynentu. Także późniejszy brexit był, w bardzo dużej mierze, skutkiem rozczarowania Unią Europejskiej i przekonania, że o brytyjski interes dużo lepiej i skuteczniej można zabiegać będąc poza Unii, aniżeli pozostając w niej. Oczywiście, kwestia tego, na ile rzeczywiście tak jest i czy brexit per se wzmocnił pozycję Londyny jest kwestią do zupełnie innych rozważań.
W każdym razie projekt integracyjny od samego początku zakładał, że państwa uczestniczące w nim kalkulują zyski i straty, a punktem oceny jest własny interes narodowy. Także nowe państwa członkowskie decydując się na członkostwo analizowały czy się ono opłaci, patrzyły na bilans zysków i strat. Nikt nie miał przy tym złudzeń, że Unia, poza warstwą polityczno-wizerunkową (wzniosła idea współpracy, jedności, wspólnych wartości i ideałów) jest przede wszystkim twardym, czasami wręcz brutalnym, rynkiem transakcji narodowych interesów. Dobrą tego ilustracją jest spór o źródła energii. Spór ten przez wiele lat toczył się między Paryżem a Berlinem. Ten pierwszy walczył o uznanie atomu za energię czystą, a zatem taką, którą można promować (i eksportować) do innych państw członkowskich, tym samym pomnażając zyski Francji, która była najbardziej zawansowanym w energetykę atomową państwem członkowskim. Z kolei Berlin, który pod względem zaawansowania technologii atomowej pozostawał daleko w tyle, postawił w pewnym momencie na dwie rzeczy. Po pierwsze, już od lat 90. XX wieku uruchomił badania technologiczne dotyczące tzw. odnawialnych źródeł energii (energia wiatrowa, solarna i wodna) oraz – paralelnie – uznał, że to gaz ziemny – jako tzw. paliwo przejściowe – będzie podstawowym materiałem dla tworzenia energii dla całej Unii Europejskiej. Stąd postawiono na deal z Rosją i tworzenie m.in. terminali gazowych, a same Niemcy – w założeniu – miały być głównym hubem rosyjskiego gazu dla całej Unii Europejskiej. To założenie było tym łatwiejsze, że gaz był relatywnie tani, a Niemcy mając dobre kontakty z Rosją wynegocjowały jeszcze lepsze stawki za dostarczane błękitne paliwo, a docelowo miały dyktować ceny dla innych państw członkowskich w tym i dla Polski, która pod presją polityki dekarbonizacji miała przejść przez okres przejściowy na gaz, a później – docelowo – na tzw. OZE. Ten założony plan legł w gruzach z chwilą pełnoskalowej wojny Rosji przeciwko Ukrainie. Spowodowało to, pod presją sankcji, odejście od planu traktowania rosyjskiego gazu jako paliwa przejściowego, i ponownie otworzyło temat atomu. Zarazem przyspieszyło pracę nad wdrażaniem OZE jako jedynego, pożądanego sposobu pozyskiwania energii w Unii Europejskiej. Przykład ten pokazuje, że Unia tylko retorycznie ma wspólny interes (tj. danie o klimat), zaś realnie toczy się w niej brutalna rywalizacja o prymat lintersu narodowego.
Temu ostatniemu ulegają też, co do czego nie można mieć złudzeń, wartości i zasady unijne. O tym ostatnim świadczą najlepiej działania Paryża wobec Polski i – ostatnio – wobec Serbii. Po 2015 r. Paryż spoglądał wyczekująco na działania polskich władz. Choć Unia podjęła już zabiegi o tzw. przywrócenie praworządności Paryż – w przeciwieństwie do Berlina – zajmował pozycję wyczekującą. Dopiero kiedy rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił zerwać umowę na dostarczanie francuskich śmigłowców dla polskiej armii prezydent Macron emocjonalnie zaangażował się w spór o praworządność, i uznał otarcie, że Polska wyłamuje się Europy rozumianej jako przestrzeń wspólnie podzielanych wartości. Dziś analogiczną, tyle że odwrotną o 180 stopni, Paryż zajmuje wobec Serbii. Serbia od zawsze miała kłopoty z Unią. Zawsze była postrzegana jako kraj skorumpowany, niedążący do unifikacji, a zarazem kraj, który w swojej polityce był tradycyjnie prorosyjski. Ta cecha Belgradu nie zmieniła się nawet po wybuchu wojny na Ukrainie, co wiele państw jeszcze bardziej zraziło do Serbii. Także Francja nie kryła swojego niezadowolenia, jednak ostatnie posunięcia rządu w Belgradzie, dające francuskim firmom milionowe kontrakty, zmieniły radykalnie postawę prezydenta Macrona. W jego retoryce Serbia nie jest już państwem podważającym europejskie wartości, nie jest państwem jawnie prorosyjskim, a jedynie państwem wybierającym własną drogą rozwoju, która nie jest niezgodna z integracją europejską.
Niestety polskie elity polityczne wobec Unii Europejskiej mają zupełnie niewłaściwą postawę. Poprzedni rząd szedł na jawne zwarcie, nie szukając kompromisu i pól do eliminowania spięć. Nie chciał nawet myśleć, aby znaleźć przestrzenie do wywalczenia interesów, które jeśli nawet nie będą wyraźnie propolskie to przynajmniej nie będą niezgodne z polskim interesem narodowym. Z koeli obecny rząd de facto abdykował z obrony interesu narodowego, fałszywie wierząc, że w integrującej się Unii coś takiego, jak interes narodowy po prostu nie istnieje. Że zastępuje go mityczny interes Wspólnoty, że artykułowanie własnych potrzeb i interesów, jest przejawem prawie że polityki antyeuropejskiej. Tymczasem każde państwo członkowskie powinno wobec Unii Europejskiej zajmować postawę realistyczną, twardo walcząc o swoje interesy, marketingowo ubierając je w interesy powszechne. Tak długo jak długo polskie elity polityczne tego nie zrozumieją w podejściu do Unii grozi nam choroba dwubiegunowa. Rządy prawicy będą postrzegać Unię jak siedlisko zła i zagrożenia dla narodowego interesu, z definicji kontestując Unię i jej politykę. Z kolei rządy lewicowo-liberalne będą przyjmować postawę jawnego serwilizmu, ciesząc się z przypisanej im etykiety europejskich i praworządnych rządów, a zarazem naiwnie wierząc, że w Unii nie ma miejsca dla obrony lintersu narodowego, ponieważ rzekomo istnieje interes Unii jako takiej.