Rok 2025 r. ma być kluczowym rokiem w polskiej polityce. Dla obecnej koalicji rządzącej przyszłoroczne wybory mają być okazją do swoistego domknięcia systemu, co ma umożliwić jej konsekwentne przywracanie bądź – jak kto woli – przewracanie  praworządności, w sytuacji kiedy obecnie działania te idą opornie m.in. wobec jednoznacznej postawy urzędującego prezydenta, a zarazem niechęci do zawiązywania kompromisu. Dla opozycji z kolei wybory w 2025 r.  to okazja, to odbicia się od dna, to pokazanie sobie i innym, że porażka z 2023 r. była swoistym wypadkiem przy pracy, tym bardziej, że formalnie ostatnie wybory parlamentarne PiS przecież wygrał, zdobywając najwięcej głosów i najwięcej mandatów. 

Tak czy inaczej wybory, które czekają Polskę w 2025 r. zwiastuję potężną zawieruchę w naszej polityce. Polska nie byłaby jednak Polską, gdyby zawierucha nie zaczęła  się już teraz. W obozie rządzącym trwa poszukiwanie kandydata na kandydata, pod pozorem prawyborów. Tu zderzają się Rafał Trzaskowski i Radosław Sikorski. Ten pierwszy głodny jest wygranej po przegranych wyborach w 2020 r. W efekcie, mimo, że jest urzędującym prezydentem Warszawy, najmniej zajmuje się Warszawą, jeżdżąc po Polsce i robiąc faktyczną prekampanię. Radosław Sikorski z kolej, raz jeszcze stara się w prawyborach partyjnych o uzyskanie nominacji na kandydata na Prezydenta RP. Zdaje on sobie sprawę z tego, że jest bardziej konserwatywnie odbierany, a co za tym idzie bardziej do zaakceptowania przez centro-prawicowy elektora. Dlatego też R. Sikorski wskazuje, że być może jego centryzm będzie tym elementem, który zadecyduje o wygranej obozu rządzącego, zwłaszcza, że R. Trzaskowski, jest postrzegany jako „lewak”  i raczej nie może liczyć na głosy elektoratu znajdującego się po prawej stronie centrum. Do rywalizacji obu panów, swoje dokłada szef PO, który – jak się zdaje – bardziej skłania się ku R. Sikorskiemu, m.in. dlatego, że chce uniknąć budowy alternatywnego centrum partii w pałacu, gdyby wygranym okazał się R. Trzaskowski. 

Jeszcze większe zamieszanie jest w obozie PiS. Tu od dłuższego czasu trwa szukanie kandydata, wobec którego stawiane są rozmaite wymagania czy oczekiwania. Giełda nazwisk też różnie wygląda i co i rusz  się zmienia. Jeszcze jakiś czas temu, wyraźnie dążący do nominacji były premier M. Morawiecki, obstawiny był w roli faworyta. Było to o tyle dziwne, że gros obserwatorów i członków samego PiS obarczała go odpowiedzialnością za porażkę wyborczą, do której zresztą kostyczny, technokratyczny i pozbawiony charyzmy Morawicki się walnie przyczynił. Nie przypadkiem na rok przed wyborami w partii mocno się zastanawiano nad jego wymianą, uznając, że raczej ciągnie on partię w dół, aniżeli gwarantuje sukces wyborczy. W wyniku starcia partyjnych frakcji  pozostał na stanowisku, ale to od samego początku dla wielu oznaczało, że sukcesu z 2019 r. PiS nie powtórzy, a utrzymanie fotela premiera było raczej jego sukcesem osobistym, ale nie sukcesem partii. Po tym jak w dyskusjach o kandydacie na kandydata odpadł M. Morawiecki, na giełdzie nazwisk znaleźli się m.in.: Mariusz Błaszczak, Tobiasz Bocheński, Przemysław Czarnek, Karol Nawrocki, Zbigniew Bogucki. Wspominano również, co jest już stałym motywem, Beatę Szydło, która ma bardzo ciepły wizerunek i niewątpliwie należy do grona najbardziej rozpoznawalnych polityków obozu prawicowo-konserwatywnego, a jako kobieta z pewnością mniej by była wystawiona na ostrzał kampanii wyborczej. W ostatnich tygodniach, zgodnie z doniesieniami płynącymi z samego PiS, na polu rywalizacji o partyjną kandydaturę pozostali Przemysław Czarnek i Karol Nawrocki. Ten pierwszy, profesor, były minister o jasnych, zdecydowanych poglądach, świetny retoryk i polemista, ale za to z bardzo dużym elektoratem negatywnym byłby niewątpliwie bardzo dobrym kandydatem, ale niekoniecznie gwarantującym sukces, w sytuacji, kiedy trzeba sięgać po centrum. Ten drugi dla odmiany, znacznie mniej rozpoznawalny, mniej politycznie zaangażowany, dobrze oceniany prezes IPN. Przez to, że nie działający na tzw. pierwszej linii frontu to też, na swój sposób, plastyczny medialnie, ktoś, kto nie ma negatywnego elektoratu,  a dzięki temu ma pokłady, które w rywalizacji wyborczej można wykorzystać.

Rywalizację w obozie PiS zakłócił jednak niedawny sondaż. Otóż okazało się, że elektorat Prawa i Sprawiedliwości wyraźnie opowiedział się za kandydaturą Mateusza Morawieckiego. Z najnowszego sondażu przeprowadzonego przez Instytut Badań Pollster dla dziennika „Super Express” wynika, że były premier zdobył największe poparcie wśród wyborców Zjednoczonej Prawicy. Wśród potencjalnych kandydatów na prezydenta z głównej partii opozycyjnej, były premier wyprzedził swoich kolegów, zdobywając 34 proc. poparcia ankietowanych. Drugie miejsce zajął Przemysław Czarnek, z wynikiem 19 proc., a podium zamknął Mariusz Błaszczak z 12 proc. głosów. Oprócz trzech wymienionych polityków, którzy zebrali najwięcej głosów, w ankiecie uwzględniono jeszcze Jarosława Kaczyńskiego, Karola Nawrockiego, Beatę Szydło, Tobiasza Bocheńskiego, Jacka Siewierę i Zbigniewa Boguckiego.

Sondaż ten jest jednak, paradoksalnie, wyjątkowo niemiarodajny. Po pierwsze objął on jedynie wyborców Zjednoczonej Prawicy, a wiadomo, że ci wyborcy nie zagwarantują zwycięstwa kandydatowi opozycji w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Bez sięgnięcia po inne segmenty elektoratu PiS nie może nawet marzyć o wygranej.  Stąd taki sondaż nie wiele w gruncie rzeczy daje i miałby sens gdyby wybory prezydenckie odbywały się w obrębie wyborców prawicy. Po drugie, niewątpliwe M. Morawiecki, w przedstawionym zestawianiu był najbardziej znanym i rozpoznawalnym politykiem, co przekładało się niejako na naturalne wskazanie właśnie jego osoby. Poza tym, co jasne, co innego wskazanie w sondażu, a co innego wskazania na karcie wyborczej. Stąd jasną jest rzeczą, że wyniki sondażu wcale nie oznaczają, że do gry o kandydata na kandydat wejdzie M. Morawiecki, choć – z drugiej strony – ciągle nie wyklucza jego osoby. Sondaż ten dał jednak innym pretendentom okazję do zaznaczenia swojej osoby, o czym może świadczyć niedawny wywiad T. Bocheńskiego z Bogdanem Rymanowski, w którym były kandydat na prezydenta Warszawy oświadczył, że jest gotowy zostać kandydatem PiS w przyszłorocznych wyborach.

Zasadniczy problem, jak się zdaje, obecnego szukania kandydata na kandydata, i to po obu stronach rywalizacji politycznej, jest taki, że mamy do czynienia z karuzelą nazwisk, bez podnoszenia kwestii programowych. Obie największe partie ilustrują tym samym swoisty znak czasów, jakim jest smutna konstatacja, że ważniejszy jest wizerunek kandydata, a nie to, co ma on do powiedzenia. Należy sobie życzyć, że ostatecznie wyłonieni kandydaci  będą rywalizować na program, a nie na to kto ma szerszy i bielszy uśmiech.

Facebook
YouTube