8 stycznia 2024 r. odbyła się sejmowa debata nad priorytetami polskiej prezydencji. Udowodniła ona, że obecnie rządzący nie mają praktycznie pomysłu na prezydencję i w ogóle na polską obecność w Unii Europejskiej. Hasłem polskiej prezydencji uczynili odmieniane przez wszystkie przypadki słowo „bezpieczeństwo” posługując się jednak w uzasadnieniu poszczególnych jego znaczeń (np. bezpieczeństwo militarne, energetyczne, żywnościowe, ekonomiczne, informacyjne, zdrowotne) banalnymi, wyświechtanymi określeniami, za którymi nie kryje się żadna głębia spojrzenia na problem. Można powtarzać jak mantra, że Europa stoi w obliczu zagrożeń, można powtarzać, że wojna na Ukrainie jest niebezpieczeństwem, można powtarzać do znudzenia, że świat się zmienił i Europa się zmieniła. Jednak powtarzanie ciągle tych i innych banałów nie posunie Polski, ani Unii Europejskiej do przodu. Cała narracja o polskiej prezydencji w Radzie UE prowadzona jest przy użyciu tych samych słów z brukselskiego słownika (budowanie odporności Europy i Europejczyków, konieczność radzenia sobie z zagrożeniami i kryzysami, kreowanie przestrzeni demokracji i wolności,  walka z dezinformacją i manipulacją, społeczeństwo obywatelskie,  transformacja, dekarbonizacja, klimatyzm, etc.).

Od razu jednak należy powiedzieć, że nikt w czasie debaty nie kwestionował tego, że sprawy bezpieczeństwa, w obliczu oczywistych zagrożeń ze strony przede wszystkim Rosji, są kluczowe. Nie chodzi więc o sam priorytet, ale o dwie inne kwestie. Mianowice, że poza brukselką nowomową w odniesieniu do problemu bezpieczeństwa  Polska nie zabronowała żadnego konkretu oraz, że nie uwzględniła w liście swoich priorytetów innego tematu poza bezpieczeństwem (np. konkurencyjności UE, która na skutek realizacji unijnych polityk, nie do końca przemyślanych, wyraźnie spada, nawet w tych obszarach, które pierwotnie miały dać UE siłę, czego przykładem mogą być technologie OZE, które dziś lepiej i tajniej wykonują Chińczycy).

Poza tym pustosłowiem osoby odpowiedzialne za prezydencję nie dają żadnej recepty czy choćby planu konkretnych działań. Można do znudzenia mówić o tym, że Europa musi być lepsza, piękniejsza, zdrowsza i bardziej bezpieczna, ale jeśli nie ma się żadnego pomysłu na to jak to zrobić to ostatecznie niczego się nie zmieni. Priorytety prezydencji poza powtarzaniem banalnych haseł nic konkretnego nie zaproponowały. Co gorsza, nasza abdykowała z lansowania autorskiej wizji i pokazywania polskich priorytetów czy polskiego lintersu, który przecież nie zawsze musi być tożsamy z interesem Brukseli, Paryża czy Berlina i zazwyczaj, w mniejszej czy większej formie, jest pokazywany przez państwo prowadzące prezydencję (wystraszy podać niedawny przykład Hiszpanii i jej ukłon w stronę Ameryki łacińskiej i fakt że to w czasie tej rezydencji silnie negocjowano umowę z Mercosur). Tymczasem strona polska z rozbrajającą szczerością przyznaje się, że w gruncie rzeczy chce realizować program Brukseli, przyznając, że po Traktacie z Lizbony nie ma miejsca na to, aby prezydencja lansowała jakieś własne, autorskie pomysły, a poza tym interes polski to dziś interes UE. Widać to najlepiej w tym, że Polska – co jest kuriozalne – zrezygnowała w ogóle  z organizacji nieformalnego szczytu Unii Europejskiej, czy np. szczytu UE – USA. Ignorancja roli USA jest tu szczególnie widoczna, a wręcz zatrważająca. Warto przypomnieć, że w pierwotnych planach polskiej prezydencji, ustalonej jeszcze przez rząd M. Morawieckiego, stosunki transatlantyckie miały być jednym z priorytetów. Rząd D. Tuska długo się zastanawiał nad utrzymaniem tego priorytetu, by ostatecznie po wygranych wyborach przez D. Trumpa odrzucić go.  W efekcie, polska prezydencja udaje, że D. Trumpa nie ma, że nie ma tego wszystkiego co koliduje z polityką dzisiejszej Komisji Europejskiej. Jak jest to polityka krótkowzroczna widać najlepiej jeśli zastawi się, z jednej strony, ignorowanie USA, z drugiej zaś, słowo klucz naszej prezydencji, czyli bezpieczeństwo. Każdy, kto ma choć elementarną wiedzą na temat historii najnowszej i współczesnej polityki wie, że nie może być mowy o bezpieczeństwie Europy bez USA. Że od ponad 70 lat spokój i bezpieczeństwo naszego kontynentu to nie zasługa francuskiej armii czy niemieckiej Bundeswery ale właśnie Amerykanów, którzy są żandarmem Europy. 

Niedostrzeganie innych punktów widzenia  i pewną, delikatnie mówiąc, bezrefleksyjność osób odpowiedzialnych za polską prezydencję widać najlepiej w hurraoptymistycznym podejściu do Ukrainy. Polski rząd chce ambitnie otworzyć pierwszy rozdział negocjacji na temat członkostwa Ukrainy w UE, jednak ignoruje te wszystkie okoliczności, które każą z duża ostrożnością podchodzić do kwestii akcesji Ukrainy do UE. Po pierwsze, traktatowym warunkiem  członkostwa w UE jest uregulowanie stosunków ze wszystkimi sąsiadami. Tymczasem wojna Ukrainy z Rosją jest wręcz hiperbolą nieuregulowania tych stosunków, co jest pierwszą traktatową przeszkodą dla członkostwa Kijowa w UE. Poza tym Polska zdaje się nie dostrzegać w ogóle nastawienia innych państw członkowskich do potencjalnego członkostwa Ukrainy w UE. Nie trzeba być geniuszem aby zdać sobie sprawę z tego, że nie wszystkie są takim entuzjastą Ukrainy jak Polska. Już dziś można założyć sprzeciw Węgier czy Słowacji, ale też i niektórych innych państw (jak np. Włoch czy Hiszpanii). Ignorowanie różnicy zdań w UE jest zresztą zasadniczym błędem polskiego rządu, który stworzył plan polskiej prezydencji. Polityczno-partyjna tożsamość rządu D. Tuska z przewodniczącą Komisji Europejskiej nie jest wszak receptą na sukces prezydencji. Sukces ten gwarantuje dopiero uwzględnianie różnych punktów widzenia, różnych interesów i  perspektyw politycznych, które nie muszą się przecież mieścić w unijnym mainstreamie myślenia.

Debata pokazała, że głosy krytyczne  co do planów polskiej prezydencji nie płyną wyłącznie, jak mogłoby się wydawać, z ław opozycji. Wiele słów krytycznych dało się słyszeć również od koalicjantów (zwłaszcza Lewicy i PSL) mimo, że ci w ostateczności zaakceptowali program polskiej prezydencji w Radzie UE.

Z dyskusji sejmowej widać wyraźnie, że polska prezydencja w Radzie UE ma być przede wszystkim sukcesem propagandowym rządu, który będzie można wykorzystać przy okazji majowych wyborów prezydenckich. Słowa Europa i europejskość będą zapewne odmieniane przez wyrzyskie możliwe przypadki, a sukces prezydencji, niezależnie od tego jaka ona faktycznie będzie, z pewnością będzie obwieszczony. Nikt przy tym pewnie nie zauważy, że prezydencja faktycznie mniej dziś znaczy na podstawie traktatu z Lizbony, i że będzie ona dodatkowo ograniczona czynnikami zewnętrznymi takimi jak niestabilność francuskiej i niemieckiej sceny politycznej. W Polsce natomiast prezydencja będzie się odbywać w cieniu kampanii prezydenckiej i będzie okazją do przekucia efektów prezydencji na korzyć jednego czy drugiego kandydata.