Prezydencja w Radzie UE jest standardowym, wręcz rutynowym mechanizmem. Zgodnie z nim każde państwo członkowskie, w określonej kolejności wyznaczanej nazwą państwa w alfabecie narodowym, przejmuje na pół roku obowiązki głównie logistyczne i organizacyjne związane z organizacją prac unijnych, dotyczących Rady (w jej licznych odsłonach) oraz elementami dodatkowymi, takim jak np. wymiar parlamentarny prezydencji. O ile dawniej, a zwłaszcza przed Traktatem z Lizbony prezydencja faktycznie odgrywała znacznie, to dziś jej ranga i rzeczywista rola znacznie spadły. Wynika to choćby z tego, że utworzono stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, który przewodniczy i organizuje tzw. szczyty unijne. Poza tym sukcesywnie, w praktyce, ograniczano zakres samodzielności państw w realizowaniu ich prezydencji, m.in. przez fakt, że wszelkie działania prezydencji muszą zostać zaaprobowane przez instytucje unijne, tak samo jak kalendarz poszczególnych imprez. Poza tym, jak się wskazuje, państwo sprawujące prezydencje ma jedynie „koordynować” działania, ale w żadnym razie nie kierować nimi czy np. narzucać własne stanowisko. Swoją drogą warto odnotować, że wszystko to razem wzięte pokazuje stały trend w UE, jakim jest sukcesywne ograniczanie rzeczywistej roli państw członkowskich. W konsekwencji dziś prezydencja, w przewarzającej mierze, sprowadza się do tego, że państwo ją sprawujące ponosi koszty organizacji wszelkich spotkań, które – jak łatwo zgadnąć – nie są małe. Oczywiście każde z państw próbuje, w mniejszym lub większym stopniu, zaznaczyć swoją odrębność czy specyfikę poprzez tzw. priorytety, czyli te obszary działań, na których chce się skoncentrować w najbliższych sześciu miesiącach. Priorytety te, co należy podkreślić, nie mogą jednak dotyczyć polityki danego państwa, ale polityki całej Unii, co zresztą jest logiczne, skoro prezydencja dotyczy całej Wspólnoty. Jednak, o czym też trzeba wiedzieć, wszelkie działania, czy to rządu czy parlamentu w ramach tzw. parlamentarnego wymiaru prezydencji, są koordynowane albo z Komisją Europejską (w przypadku prac rządowych) albo z Parlamentem Europejskim (w przypadku inicjatyw parlamentarnych). W istocie bowiem państwo członkowskie, z formalnego punktu widzenia, jest jedynie współprowadzącym dane spotkania, razem z odpowiednią instytucją unijną. W efekcie, w ramach np. wydarzeń organizowanych w związku z parlamentarnym wymiarem prezydencji, gospodarzem spotkań jest zarówno Sejm i Senat, jak i Parlament Europejski. To z kolei oznacza, że zarówno agenda tych wydarzeń jak i, ewentualne, dokumenty z ich przebiegu są wspólnymi dokumentami instytucji polskich i europejskich.
Wszystko to pokazuje wyraźnie, że współcześnie prezydencja w Radzie UE została dalece zdewaluowana. W efekcie, dziś nic ona nie przypomina z okresu sprzed np. 20 lat. To, swoją drogą, dowodzi tylko, że rozważany dziś proces tzw. federalizacji UE, a w jego ramach pomniejszania znaczenia państw członkowskich, wcale nie musi znajdować swojego przełożenia w traktatach, tylko w praktyce, a ta – z punktu widzenia państw członkowskich – jest bezlitosna. Mimo tych wszystkich, w jakimś sensie obiektywnych okoliczności, państwo albo może bardziej ambitnie podchodzić do prezydencji, albo traktować je z nonszalancją. Zawsze jednak traktuje ją marketingowo, jako dowód swojej pozycji w Unii, co jednak nie zawsze jest prawdą (czego przykładem niedawno zakończona prezydencja Węgier).
Polska prezydencja, realizowana w okresie od 1 stycznia do 30 czerwca 2025 r., jest przykładem swoistej bezobjawowej prezydencji. Wystarczy wskazać, że w sumie z niewiadomych powodów władze w Warszawie nie zdecydowały się zorganizować żadnego szczytu Rady Europejskiej, mimo, że – jak dowodzą ostatnie wydarzenia – zwoływane są szczyty ad hoc, w związku z ujawniającymi się problemami globalnymi (przykładem może być niedawny szczyt w Paryżu zorganizowany przez Emmanuela Macrona). Polska choć długo się zastanawiała nad priorytetem w postaci stosunków transatlantyckich (zaproponowanym jeszcze przez rząd Mateusza Morawieckiego), ostatecznie także nie akcentuje relacji amerykańsko-unijnych, mimo że wszyscy wiedzą, że są one obecnie kluczowe, po tym jak od stycznia lokatorem białego domu jest prezydent Donald Trump. Jednak Polska z zadziwiającym wręcz niezrozumieniem unika tematu, pokazując medialnie swoje „europejskie zaangażowanie”. Awersja do organizacji poważnych spotkań była też widoczna przy okazji niedawnego szczytu Trójmorza, który nota bene odbywał się w Lublinie. Polska nie wpisała go nawet do kalendarza prezydencji, czego skutkiem był brak kogokolwiek z rząd na lubelskim spotkaniu. W efekcie inicjatywa została obecnie praktycznie przez Polskę zarzucona, mimo, że choć samo Trójmorze można różnie oceniać, to niewątpliwie jest ono ciekawą propozycją rozwoju infrastrukturalnego naszej części Europy, o czym świadczy chociażby fakt, że niedawno do Trójmorza przyłączyła się Grecja.
Jednak bezobjawowość polskiej prezydencji widać najbardziej przy okazji dyskusji o rozpoczętych przez D. Trumpa rozmów pokojowych dotyczących Ukrainy. Po zapowiedziach amerykańskiego prezydenta Europa zaczęła mówić głosem Brukseli (Ursula von der Leyen), Berlina (Olaf Scholz), Paryża (Emmanuel Macron) czy Londynu (Keir Starmer). Próżno w tym towarzystwie szukać polskiego premiera czy prezydenta. Ciężar zorganizowania europejskich szczytów wzięli na siebie Macron i Starmer i to tandem brytyjsko-francuski narzuca obecnie europejską narrację. Polskiej prezydencji w Unii, w tym kontekście, niestety nikt nie widzi. A szkoda, bo przecież Polska to państwo graniczące bezpośrednio z Ukrainą, to państwo, które w przeliczeniu na jednego mieszańca, udzieliło największej pomocy Ukraińcom i wreszcie to państwo, które ma swoistą historyczną wrażliwość Rosji, która jeszcze niedawno na tzw. Zachodzie była odbierana jako rusofobia, a dziś wszyscy przyznają, że to Polska miała rację przestrzegając przed rewizjonizmem Moskwy. Tym bardziej musi zastanawiać i niepokoić milczenie Polski, sprawującej aktualnie prezydencję w Radzie UE.
Milczenie Polski musi też zastanawiać w kontekście ogłoszonej 19 marca Białej księgi na temat przyszłości europejskiej obrony. Trudno uznać za sukces prezydencji wpisanie Tarczy wschód do unijnych planów obrony, jeśli uwzględni się okoliczność, że tarcza w dokumencie zaprezentowanym przez Komisję Europejską stanowi mniej niż 1% objętości całego dokumentu. Z drugiej strony w dokumencie znalazły się postanowienia, które wymagają naprawdę poważnej debaty w związku z obronnością. Biała księga, i to jest prezentowane jako jej największy sukces, deklaruje osiągniecie pułapu 150 mld euro, przeznaczanych na obronność UE. Liczby te jednak choć same w sobie może i poważne, to na tle dotychczasowych wydatków państw czółnowskich już takiego wrażenia nie robią. Wystarczy wskazać, że w 2023 r. same Niemcy na obronność przeznaczyły prawie 68 mld euro, Francja 53 mld euro, Włochy 31 mld , a Polska 24,5 mld euro. Skalę jak niewielkie środki UE chce przeznaczyć obrazuje najlepiej fakt, że poziom 150 mld euro wydawanych na obronność osiągnęły w 2023 trzy kraje członkowski razem wzięte (Niemcy, Francja i Włochy), zaś wszystkie państwa członkowskie na obronność przeznaczyły w sumie ponad 280 mld euro. Zapowiedzi skokowej poprawy bezpieczeństwa, w obliczu tych danych, muszą – mimo wszystko – budzić zdziwienie. Stąd nie może dziwić, że Biała księga budzi poważne kontrowersje. Dla niektórych jest ona skokiem w przyszłość, zupełnie nową erą UE w dziedzinie obronności. Dla innych zaś kolejnym dokumentem, którego sensem jest jedynie centralizowanie UE i pogłębianie procesu federalizacji bez formalnej zmiany traktatów. Temu przecież mają służyć wspólne zakupy (nazywane europejskimi) sprzętu wojskowego, temu ma służyć konsolidacja armii poszczególnych państw, które docelowo maiłby się stać jedną europejską armią. Polska, chwaląc Białą księgę, wskazuje że wpisanie Tarczy wschód do strategii unijnej obrony jest sukcesem. Nie odpowiada jednak na zasadnicze pytanie jak budowanie europejskiej armii ma się do armii dotychczas funkcjonujących w państwach członkowskich? Nie odpowiada też na pytanie czy przypadkiem próba wejścia UE na poziom obronności nie jest kolejnym krokiem erodującym suwerenność państw członkowskich i konsolidującym UE jako quasi-państwo? Jeśli bowiem w następstwie dziejących się obecnie procesów centralizacyjnych, polityka zagraniczna przechodzi do UE, polityka obronna przechodzi do UE, polityka rolna przechodzi do UE, polityka przemysłowa przechodzi do UE, polityka morska przechodzi do UE, polityka handlowa przechodzi do UE, polityka energetyczna i ekologiczna przechodzą do UE, to nie można zadać pytania co tak realnie pozostanie jeszcze przy państwach członkowskich?