Kampania w wyborach do Parlamentu Europejskiego jak zawsze ma nie wiele wspólnego z rzeczywistą agendą spraw unijnych. Nie pierwszy raz europejski establishment zamiata pod dywan realne problemy, albo – ścisłej mówiąc – problemy funkcjonowania Unii Europejskiej, prowadząc kampanię pod drugorzędnymi hasłami. Trzeba też uczciwie powiedzieć, że w państwach członkowskich w tzw. eurowyborach od zawsze ważniejsze są sprawy polityki krajowej aniżeli unijnej, co swoją drogą świadczy o tym, że w większości państw członkowskich istnieje poczucie odrębności systemu politycznego na poziomie krajowym i unijnym, i że to właśnie poziom krajowy w kalkulacjach wyborczych najczęściej bierze górę (co dyskwalifikuje tezę tzw. federalistów o tym, że odrębności państwowe i narodowe się powoli roztapiają, a górę bierze europejski demos).

Kampania wyborcza anno domino 2024 jest jednak szczególna z kilku powodów. Po pierwsze, toczy się wraz z destrukcyjnym, demonicznym konfliktem na Ukrainie, który to konflikt – po dłuższych wahaniach – zaczęła wreszcie traktować poważnie europejska klasa polityczna, porzucając definitywnie retorykę „współpracy z Rosją taka jaka ona jest”, a zarazem takie państwa jak Polskę czy kraje bałtyckie uznając za rusofobiczne, w czym przez lata celowali Niemcy czy Francuzi i ich akolici. Po drugie, tegoroczna kampania toczy się w momencie, kiedy uruchomiono formalne prace zmierzające do rewizji traktatów, która to rewizja, z jednej strony, niejako ratyfikuje zmiany jakie Unia przeprowadziła metodą faktów dokonanych, z drugiej strony, wzmacnia tendencję do centralizacji czy federalizacji, konsekwentnie idąc w kierunku „jednego europejskiego państwa”. Po trzecie, obecna kampania toczy się w momencie wyraźnego kryzysu Unii Europejskiej, kryzysu zaufania społecznego, kryzysu przywództwa (niezdolność Niemiec i mało wiarygodna postawa Francji, a zarazem bierna postawa wszystkich pozostałych państw członkowskich, które jak tandem niemiecko-francuski działa to mają pretensję, że działa, a jak się zatrzymuje to oczekują, że w końcu nabierze rozpędu) i – bodajże najpoważniejszego – kryzysu samoświadomości. Ten ostatni wynika z tego, że z jednej strony Unia pręży muskuły deklarując, że jest potęgą albo że musi być „imperium”, z drugiej strony zaś robiąc wszystko by zdeklasować się jako realny gracz geopolitycznych (choćby w zakresie produkcji, która sukcesywnie spada, podczas gdy w takich państwach jak Chiny, Indie czy Brazylia rośnie). Po czwarte wreszcie, tegoroczna kampania toczy się pod narzuconymi hasłami, które mają skierować uwagę gdzie indziej, a których ukrytym celem jest utrzymanie status quo i niedopuszczenie do reorientacji polityki unijnej.

To ostatnie jest świadomie zaplanowaną strategią, opracowaną w brukselskim think tanku jakim jest European Council of Foreign Relations. Think tank ten związany z tzw. ugrupowaniami głównego nurtu (przede wszystkim Europejską Partią Ludowa) jakiś czas temu opracował strategię działania na tegoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego. Diagnoza, która legła u podstaw strategii autorstwa Marko Leonardo i Ivana Krastewa, wskazywała, że rządzące od lat europejską polityką siły tracą na znaczeniu, że ich program, a zwłaszcza działania nie cieszą się popularnością. Stąd zdaniem obu analityków sposobem na utrzymanie status quo jest odwrócenie uwagi i budowanie kampanii wyborczej wokół trzech metod działania. Pierwszą jest dążenie do jeszcze większej polaryzacji, do zbudowania manichejskiej wręcz wizji świata, w której siły dobra (czyli ugrupowania proeuropejskie) zderzają się z siłami zła (populistami, eurosceptykami). Drugą, jest demobilizacja eurosceptyków, po to by nie chcieli oni iść głosować. To z kolei zakłada odwrócenie uwagi od obecnej agendy unijnej (rewizja traktatów, kontrowersyjne polityki unijne takie jak Zielony Ład) i proponowanie tematów zastępczych. Trzecią, niejaką puentującą, jest wreszcie zbudowanie retoryki kampanii wyborczej na podziale na ruskich agentów czy ruskie wpływy i silną, ale bezbronną Europę, która musi stawić czoła Rosji i którą można uratować tylko w jeden sposób, tj. głosując na partie głównego nurtu.

Oczywiście nikt nie kwestionuje, że Rosja jest dziś zagrożeniem numer jeden. Nikt nie podważa tego, że wobec świata zachodniego prowadzi ona wrogą politykę, że chce kwestionować mapę geopolityki jaką znamy. To wszystko prawda, niemniej problemem jest to, że budując takie hasła tegorocznych wyborów partie głównego nurtu próbują uciec od odpowiedzialności za problemy, które w dużej mierze same stworzyły. Że próbują odwrócić naszą uwagę od wielu innych problemów i zagrożeń. Dla państw europejskich zagrożeniem, co jest oczywiste, jest rosyjski neoimperializm, ale jest nim też dążenie za wszelką cenę do scentralizowania Europy, do wykreowania nowej rzeczywistości, w której państwa narodowe jakie znamy będą sprowadzone do roli zupełnie podrzędnej, a Bruksela jako wyśnione Europolis będzie centrum zarządzania nie tylko naszą gospodarką, nie tylko naszymi granicami, ale i naszymi myślami i słowami (czego dowodzić mogą koncepcje mowy nienawiści, kultury unieważnienia, a zarazem budowania religii obywatelskiej wokół haseł praworządności czy demokracji, które to koncepcje co i rusz przybierają wymiar stosownych aktów prawnych). Jednak w takich warunkach europejska demokracja może się nieoczekiwanie przemienić w europejską demokraturę.

Tegoroczna kampania powinna w końcu przynieść odpowiedzialną, rzeczową i pluralistyczną dyskusje o Europie. O tym jakie są jej cele, jakie wizje na przyszłość. Jak właściwie wyważyć różne, często przecież sprzeczne interesy państw członkowskich, wiedząc, że w Unii są najwięksi (Niemcy i Francja), ale są też średniaki i małe państwa, których podmiotowość musi być szanowana. O tym czy w ogóle zmieniać traktaty, a jeśli tak to w jaką stronę. O tym, gdzie Unii powinno być więcej, a gdzie – być może mniej – bo nadmierna reglamentacja jest zabójcza dla wszystkich. Niestety tegoroczna kampania pokazuje, że wszystkie te ważne problemy schodzą na plan dalszy, i tak jak jakiś czas temu Unia podzieliła świat na świat Europejczyków i populistów, tak dziś dzieli go na świat Europejczyków i ruskich agentów, co paradoksalnie utrzymuje Unię Europejską w dotychczasowej konwencji, podczas gdy otoczenie tej konwencji radyklanie się zmieniło. Tymczasem retoryka partii głównego nurtu ciągle jest ta sama, a ich recepta na wszystkie problemy, rzeczywiste czy też urojone, jest od lat również taka sama, tj. „więcej Europy”.