W miniony weekend odbyła się 61. Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa (Munich Security Conference). Tegoroczna edycja, bardziej niż kiedykolwiek, uwidoczniła głębokie podziały między Waszyngtonem a europejskimi elitami, a przede wszystkim pokazała, że po obu stronach Atlantyku coraz trudniej o wspólne spojrzenie na kluczowe wyzwania współczesnego świata.
Jednym z najbardziej wyrazistych wystąpień było przemówienie wiceprezydenta USA, J.D. Vance’a, który nie szczędził gorzkich słów pod adresem europejskich liderów. W jego opinii, kontynent, który niegdyś stanowił bastion wolności, dzisiaj zmaga się z wewnętrzną erozją swoich wartości. Krytykował przywódców UE za narastające tendencje do cenzury, centralizacji władzy i ignorowanie głosu zwykłych obywateli. Amerykański mówca wskazywał, że Europa jest nietransparentna, że podejmowane decyzje często realizują interesy lobbystów, zainteresowanych doraźnym zyskiem, nieuwzgledniającym optyki geopolitycznej. Wskazywał ponadto, że wartości europejskie nader często pozostają w sferze deklaratywnej, gdyż polityczny konkret wygląda zgoła odmiennie o czym świadczą afery, wykrywane np. w unijnym establishmencie, które na początku są nagłaśniane, a później po cichu tuszowane. J.D. Vance zwrócił też uwagę na polityki unijne, które tworzone są pod wpływem lobbystów i ideologii, bez uwzględnienia dłuższego horyzontu czasowego i oczywistego założenia, że zmienia się nie tylko Europa ale także jej otocznie bliższe i dalsze, które dzięki zmianom często zaskakuje Europę, która jest w ogóle do tego nie przygotowana. W opinii J.D. Vance’a to właśnie wewnętrzne problemy Europy i jej pewnego rodzaju inercyjność oraz nadmierne zideologizowanie, a także instrumentalne podejście do zasad i wartości stanowią większe zagrożenie niż Rosja czy Chiny, co oczywiście spotkało się z bardzo mieszanymi reakcjami ze strony europejskich elit. Amerykanki wiceprezydent stwierdził, że dla UE kluczowym zagrożeniem jest odwrót Europy od niektórych z jej najbardziej podstawowych wartości, wartości dzielonych ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Wskazał, ze wolność słowa jest dziś powoli likwidowana w imię poprawności apolitycznej, a tzw. mowa nienawiści jest w gruncie rzeczy narzędziem politycznym do zwalczania konkurentów. Wskazał też, że chlubna idea wolności religijnej ustępuje miejsca programowej laicyzacji, a czasami nawet przekształca się w walkę z religią i religijnością, w imię pozornego postępu i modernizmu. Dodał, że jedną z najważniejszych demokratycznych wartości jest pluralizm, który w Europie jest coraz częściej tłumiony w imię walki z politycznymi wrogami, którzy rzekomo mają złe, niewłaściwe czy nawet niebezpieczne poglądy.
Unijni politycy, zamiast podjąć rzeczową dyskusję nad diagnozą Vance’a, skupili się na obronie status quo. Christoph Heusgen, przewodniczący konferencji, w niezwykle emocjonalnym wystąpieniu stwierdził, że Stany Zjednoczone i Europa nadal są sobie bliskie, ale nie krył swojego rozczarowania rosnącą rozbieżnością wartości. Zresztą Heusgen , tradycyjnie dla Europy, w swoim wystąpieniu był bardzo mało konkretny i znacznie więcej uwagi poświęcił pojemnym i labilnym wartościom, aniżeli konkretom, które robią politykę. Wypowiedzi amerykańskiego polityka wyraźnie dotknęły Heusgena, co najlepiej obrazuje jego łamiący się głos podczas zamknięcia konferencji.
Warto zauważyć, że Vance nie był osamotniony w swojej krytyce. Również amerykańscy senatorowie Lindsey Graham i Jeanne Shaheen podkreślili, że Europa zbyt często skupia się na politycznych frazesach, zamiast na rzeczywistym rozwiązywaniu problemów. „Czy ktokolwiek ma jeszcze w Europie odwagę mówić prawdę? Czy ręce europejskich liderów są już tak związane polityczną poprawnością, że nie potrafią dostrzec tego, co dzieje się na ich kontynencie?” – pytał retorycznie Graham. Wskazywał, że polityka europejska ugrzęzła w nowomowie, kreowaniu zastępczych tematów, ogłaszaniu mikrosukcesów i niedostrzeganiu rzeczy naprawdę wielkich i ważnych. Wskaz, że o kryzysie Europy najlepiej świadczy fakt, że 25 lat temu nominalny PKB Unii Europejskiej był wyższy od amerykańskiego, a dziś jest o ponad 35 procent niższy. To dowodzi, żeEuropa gospodarczo hamuje, a hamuje ponieważ zideologizowane projekty i polityki w bardzo wielu przypadkach są ekonomicznie irracjonalne.
Narastające rozbieżności między USA a UE uwidoczniło jeszcze bardziej przemówienie niemieckiego kanclerza Olafa Scholza. W pierwszej kolejności skrytykował on wystąpienie wiceprezydenta USA J.D. Vance’a. Kanclerz wskazał, że demokracja w Niemczech i w Europie opiera się na historycznym doświadczeniu, że demokracje mogą być zniszczone przez radykalnych antydemokratów. Dlatego Europa stworzyła instytucje, które bronią demokracji przeciwko jej wrogom. Wskazał, że zasadne a nawet potrzebne jest izolowanie niektórych partii (np. AfD) ponieważ te są antydemokratyczne i niebezpieczne, i zagrażają Europie i jej osiągnięciom demokratycznym. Olad Scholz dodał, że niebezpieczeństwem dla Europy jest wzrost ekstremizmów, populizmów i ruchów antunijnych. Wskazał, że ruchy te zbliżają się do faszyzmu,. A ten jest najpotężniejszym zagrożeniem dla UE. Część obserwatorów zauważyła, że wystąpienia Vance’a i Scholza jaskrawo wręcz pokazały, jak różni się dziś UE i USA. Niektórzy w tym swoistym pojedynku przyznali rację amerykańskiemu mówcy, wskazując, że wystąpienie niemieckiego kanclerza było najlepszym dowodem prawdziwości tez Vance’a.
W czasie monachijskiej konferencji nie mogło zabraknąć tematów związanych z Ukrainą. Sekretarz generalny NATO, Mark Rutte, jasno dał do zrozumienia, że wszelkie rozmowy pokojowe z Rosją mogą mieć sens tylko wtedy, gdy Ukraina otrzyma solidne gwarancje bezpieczeństwa. Jednak w kuluarach nie brakowało obaw, że Unia Europejska może zostać pominięta w kluczowych negocjacjach pokojowych.
Sygnały płynące z Waszyngtonu wskazują, że administracja Donalda Trumpa zamierza prowadzić rozmowy z Rosją na własnych zasadach, co mogłoby ograniczyć wpływ Brukseli na kształt przyszłych ustaleń. Perspektywa ta wywołuje niepokój w unijnych kręgach, które do tej pory starały się narzucać swój kurs polityczny całemu Zachodowi.
W tle tej wielkiej politycznej debaty pojawiały się również bardziej fundamentalne pytania. Czy Europa jest jeszcze zdolna do samodzielnego dbania o swoje bezpieczeństwo? Czy USA nadal powinny ponosić główny ciężar obrony Zachodu, skoro unijni przywódcy tak często dystansują się od amerykańskiej polityki?
Tegoroczna edycja konferencji ujawniła również rosnące napięcia wokół zagadnień gospodarczych. Waszyngton coraz częściej zwraca uwagę na to, że europejskie państwa korzystają z amerykańskiego parasola bezpieczeństwa, ale jednocześnie prowadzą politykę gospodarczą, która często szkodzi interesom Stanów Zjednoczonych. Przykładem są regulacje klimatyczne, które w teorii mają służyć redukcji emisji, ale w praktyce obciążają zachodnie gospodarki, podczas gdy Chiny i Indie kontynuują swoją ekspansję przemysłową bez większych ograniczeń. Amerykańscy goście zwracali przy tej okazji uwagę, że pod względem konkurencyjności Azja dawno wyprzedziła Zachód, a zwłaszcza Europę, która za sprawą swoich polityk jest coraz droższa i coraz mniej konkurencyjna.
Wielu uczestników konferencji zwracało również uwagę na rosnącą rolę Chin w globalnej geopolityce. Amerykańscy politycy jednoznacznie ostrzegali przed strategicznymi wpływami Pekinu w Europie, podkreślając, że chińskie inwestycje w kluczową infrastrukturę stanowią realne zagrożenie dla suwerenności europejskich państw, czego te w ogóle nie dostrzegają. Unijni przywódcy wciąż zdają się bagatelizować ten problem, koncentrując się na wewnętrznych sporach ideologicznych.
Podsumowując, tegoroczna Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa była kolejnym dowodem na to, że Zachód nie jest już jednolity. Różnice między Waszyngtonem a Brukselą stają się coraz wyraźniejsze, a pytanie, czy Europa faktycznie jest gotowa przejąć większą odpowiedzialność za własne sprawy, pozostaje otwarte.
J.D. Vance dał do zrozumienia, że Ameryka nie będzie wiecznie prowadziła Europy za rękę, zwłaszcza jeśli europejscy liderzy nadal będą lekceważyć głosy własnych obywateli. A patrząc na reakcje unijnych polityków, trudno oprzeć się wrażeniu, że ta lekcja nie została jeszcze odrobiona. Gdy Stany Zjednoczone jasno sygnalizują konieczność redefinicji relacji transatlantyckich, Europa wciąż tkwi w stagnacji, próbując utrzymać status quo, które już dawno przestało działać.
Kolejne miesiące pokażą, czy Europa wyciągnie wnioski z tegorocznej konferencji, czy też dalej będzie podążać utartą ścieżką politycznej inercji. Dla wielu obserwatorów wniosek jest oczywisty – jeśli Unia Europejska nie zredefiniuje swojej roli w świecie, decyzje o jej przyszłości mogą zostać podjęte gdzie indziej, a głównym graczem pozostaną ci, którzy rzeczywiście są gotowi na działanie.