Jeszcze jakiś czas temu otwarty, wręcz brutalny wpływ na krajową scenę polityczną w państwach członkowskich wydawał się scenariuszem z gatunku spiskowych teorii dziejów. Głosy tych, którzy mówili, że tzw. spór o praworządność w UE zmierza w istocie do wprowadzenia mechanizmu eliminowania przeciwników politycznych uznawano za political fiction. Jednak maszyna, która łamie wprost traktatową zasadę, zgodnie z którą UE nie ingeruje w krajową scenę polityczną, ruszyła na dobre, a w UE obowiązuje dziś sparafrazowana zasada, że „nie ma wolności dla wrogów wolności”, dziś rozumiana w ten sposób, że w systemach politycznych państw UE nie ma miejsca dla tych, którzy nie podzielają jedynie słusznego poglądu UE. Ten zły pogląd można nazwać jakkolwiek, albo faszystowskim, albo populistycznym, albo nacjonalistycznym albo proputinkwskim, albo wreszcie  protrampowskim.  Jakkolwiek by go nie nazwać chodzi o to, aby go wyeliminować, również – jeśli nie przede wszystkim – z gry wyborczej, zwłaszcza tam, gdzie znajduje poklask elektoratu i może realnie zagrozić establishmentowi.

Najnowszym tego przykładem jest Francja.  W poniedziałek 31 marca  sąd w Paryżu orzekł karę czterech lat pozbawienia wolności, w tym dwóch w zawieszeniu, dla liderki parlamentarnej frakcji prawicowego „Zjednoczenia Narodowego” Marine Le Pen za defraudację środków publicznych. Orzekł również pięcioletni zakaz ubiegania się o stanowiska publiczne, który będzie egzekwowany natychmiast. Orzeczenie przez sąd natychmiastowego wykonania kary oznacza, że zakaz obowiązuje nawet w przypadku apelacji, tj. odwołanie się od wyroku nie zawiesiłoby tej kary. Oznacza to, że Le Pen nie będzie mogła startować w wyborach prezydenckich w 2027 roku, chyba że do wyborów prezydenckich sąd wyższej instancji wydałby korzystny dla niej wyrok, co jednak jest mało realne. Postępowanie w sądach wyższej instancji trwa we Francji od kilku miesięcy do nawet kilku lat. Co ważne, orzeczenie przez sąd natychmiastowego wykonania kary oznacza, że zakaz obowiązuje nawet w przypadku apelacji, tj. odwołanie się od wyroku nie zawiesiłoby tej kary.

Warto wskazać na podobieństwa i różnice w wyroku francuskiego sądu z wydarzeniami w Rumunii, gdzie sąd najpierw unieważnił wybory prezydenckie, a następnie zabronił ponownego startu Călinowi Georgescu. Rumuński polityk wygrał anulowaną pierwszą turę wyborów i był liderem sondaży przed zaplanowaną na maj wyborczą powtórką. Oczywiście polityczne analogie nasuwają się same. W Rumunii jesteśmy niemal pewni, że Georgescu byłby prezydentem, gdyby nie ta decyzja sądu. W przypadku Francji wybory odbędą się dopiero za dwa lata. Decyzja wobec rumuńskiego polityka odbyła się ad hoc – nic mu nie udowodniono, a wykluczono. Tu mieliśmy do czynienia z procesem. Ponadto zarzuty dla Marine Le Pen są znacznie mniej poważne niż w przypadku Georgescu. Jego oskarżano o powiązania z Rosją. Tu chodzi o kwestie administracyjne, czy Le Pen jako europoseł mogła zatrudniać jako swoich asystentów np. ochroniarzy. Sprawa dotyczy kilku milionów euro, co z punktu widzenia państwa nie jest dużą kwotą. Przez większość Francuzów cała sprawa jest uznawana za motywowaną politycznie. Co więcej, nawet francuska lewica, która otwarcie przyznaje, że nie zgadza się z Marine Le Pen, wydała oświadczenie, że każdy powinien mieć prawo do odwołania się od kary. Tymczasem zakaz startu w wyborach wszedł w życie natychmiast. 

Na tym tle coraz głośniej artykułowane są obawy o tzw. scenariusz rumuński nad Wisłą w kontekście nadchodzących w Polsce wyborów prezydenckich. W Rumunii unieważniono pierwszą turę wyborów prezydenckich, w których wygrał Calin Georgescu. Wybory w Rumunii zostały unieważnione w grudniu 2024 r. w momencie gdy w II turze głosowali już wyborcy z zagranicy. Za oficjalny powód podano „zewnętrzną ingerencję w proces wyborczy”, a dokładnie rzekome „rosyjskie wsparcie” w kampanię jednego z kandydatów. Coraz częściej sugeruje się wprost, że to, co dzieje się w Rumunii, a teraz także i we Fracji jest tylko pierwszym odcinkiem, w którym niewybrane elity w Brukseli próbują przejąć władzę we wszystkich 27 państwach europejskich. Byliśmy dla nich poligonem doświadczalnym i będą próbować robić to ponownie.

Stąd też w narracji obozu rządzącego w Polsce coraz częściej akcentowany jest element domniemanego „rosyjskiego wpływu” na wybory prezydenckie, a od dłuższego czasu rozważane są scenariusze okołoprawne dotyczące zatwierdzenia wyników wyborów. Próba podważenia istniejącego stanu prawnego, w którym to Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego stwierdza ważność, podjęta została przez marszałka Sejmu, Szymona Hołownię. Prezydent RP zablokował jednak tzw. ustawę incydentalną. Niedawno znany ze swoich sympatii politycznych sędzia Trybunału Konstytucyjnego  stanie spoczynku,  prof. Mirosławem Wyrzykowskim, stwierdził, że „w momencie, w którym 1 czerwca będą wyniki drugiej tury wyborów, czego się spodziewamy, upłynie pewien czas, który jest dany dla stwierdzenia prawidłowości procesu wyborczego”. Wyrzykwoski dodał też od razu, że „będzie bardzo dużo zastrzeżeń zgłaszanych w ramach protestów wyborczych. To wiemy. W poprzednich wyborach nie było tego dużo. Ale należy się spodziewać, że już dzisiaj są przygotowywane wzorce protestów wyborczych i to będą tysiące protestów wyborczych. O ile okaże się, że nie wygrał nasz kandydat. Więc sąd musi rozstrzygnąć protesty wyborcze i stwierdzić ważność wyborów. Jeżeli stwierdzi Izba, która nie jest sądem, stwierdzi nieważność wyborów, będą pewne fakty dokonane. Trzeba z nimi coś zrobić. Wtedy już prawdopodobnie, skoro wybory są nieważne, upłynie kadencja pana Andrzeja Dudy i funkcję prezydenta przejmie Marszałek Sejmu. I wtedy zarządzi nowe wybory, bo będzie pełnił funkcję prezydenta. Będzie również pełnił funkcję prezydenta w takim zakresie, który dotyczy np. podpisywania ustaw uchwalonych przez parlament. Więc mamy do czynienia z sytuacją, która będzie trudna, będzie skomplikowana, politycznie złożona, ale z punktu widzenia regulacji prawnych, jest droga wyjścia, która jest otwarta”.

Warto też przypomnieć, że o scenariuszu przedstawionym przez M. Wyrzykowskiego, pisał niedawno także tygodnik „Wprost”, wskazując, że w PO krąży plotka o „zespole Szymona Hołowni” mającym pracować nad „podstawą prawną do objęcia przez niego urzędu głowy państwa”. Jakiś czas temu o takiej możliwości mówił sam Hołownia. Marszałek Sejmu zwrócił w listopadzie 2024 r. uwagę na możliwe problemy z uznaniem przez Sąd Najwyższy nadchodzących wyborów prezydenckich za ważne. Zgodnie z konstytucją, orzeczenie SN jest warunkiem, by nowo wybrany prezydent mógł złożyć przysięgę. „Chyba nie muszę mówić, co będzie, jeżeli prezydent nie będzie mógł złożyć przysięgi i kto będzie wtedy wykonywał jego funkcje w zastępstwie prezydenta” – powiedział wówczas Sz. Hołownia.

Niestety to co dzieje się w Rumunii i Francji nie nastraja optymizmem. Także zapowiedzi Komisji Europejskiej odnośnie zwołania okrągłego stołu w sprawie polskich wyborów prezydenckich pokazują, że w UE rozważany jest scenariusz działań na wypadek gdyby „jedynie słuszny kandydat” nie spotkał się z akceptacją wyborców. W systemie politycznym UE mamy więc do czynienia z nową cezurą, która zmienia radykalnie krajowe sceny polityczne.