Opiniotwórczy, francuski dziennik „Le Figaro”, przypominając o 80. rocznicy konferencji jałtańskiej, ocenił, że historia zdaje się powtarzać bowiem wielkie potęgi – wśród których wymienił Rosję i Stany Zjednoczone – „stają się znów otwarcie imperialistyczne”. W opinii „Le Figaro” „Jałta jest symbolem dyplomacji, w której wielcy dzielą świat, nie zadając sobie trudu konsultowania się małymi (państwami)”. Dziś, 80 lat później, putinowską Rosja, która otwarcie wysuwa żądania rewindykacji globalnego ładu oraz Ameryka pod rządami prezydenta Donalda Trumpa są potęgami, które znów – tym razem w odniesieniu do przypadku Ukrainy – chcą uporządkować geopolitykę, dzieląc strefy wpływów. 

Francuski dziennik przypomniał, że konferencja jałtańska miała „dramatyczne skutki” dla narodów Europy Wschodniej, którą ówczesny prezydent USA Franklin D. Roosevelt „pozostawił Józefowi Stalinowi”. W wyniku tego „państwa bałtyckie, Polska, Czechosłowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, wbrew swojej woli, znalazły się pod jarzmem sowieckim”, a świat podzielił się na dwa obozy, których rywalizacja wyznaczała światową politykę przez następne ponad 40 lat.

W opinii dziennika „zwiększa się prawdopodobieństwo, iż  Rosja i USA  do lata zawrą nową Jałtę, tym razem kosztem Ukrainy. „Le Figaro” prognozuje, że nie będzie konsultacji ani z zainteresowanymi narodami, ani z innymi państwami europejskimi.

Zdaniem „Le Figaro” dwa sygnały uprawdopodabniają tę hipotezę. Jednym z nich jest to, że specjalny wysłannik prezydenta Donalda Trumpads. Ukrainy i Rosji, emerytowany gen. Keith Kellogg, „do tej pory nie udał się do Kijowa”. Drugim zaś jest wstrzymanie na 90 dni pomocy dla Ukrainy (przy czym „Le Figaro” podaje, że chodzi zarówno o pomoc cywilną, jak i wojskową, tymczasem zawieszone programy Amerykańskiej Agencji Rozwoju Międzynarodowego – USAID – dotyczą jedynie pomocy humanitarnej, i nie obejmują wsparcia wojskowego).Ponadto, jak zauważa dziennik, nowa dyplomacja amerykańska podejmuje liczne kroki w sprawie Ukrainy, w tym rozmowy na szczycie Trum-Putin.

Francuzi ubolewają, że nowa administracja Trampa dąży do zakończenia wojny, nawet kosztem Ukrainy. Sugerują, że ewentualny pokój będzie umową między Moskwą a Waszyngtonem, w dodatku umową, w której negocjowaniu nie wezmą udziału ani Kijów, ani Unia Europejska czy takie państwa jak Francja czy Niemcy.

Analiza przeprowadzona przez „Le Figaro” tylko częściowo jest prawdziwa. Prawdą jest, że nowej administracji amerykańskiej zależy na zakończeniu wojny. I to chyba wszystkich powinno cieszyć. Prawdą jest też, że Unia Europejska, i takie klasyczne potęgi dyplomatyczne, jak Francja czy Niemcy, nie uczestniczą w negocjowaniu nowej geopolityki Ukrainy. Ale to akurat zawdzięczają same sobie. Od początku wojny Unia Europejska zachowywała się ambiwalentnie, podobnie jak w 2014 r., kiedy Rosja anektowała ukraiński Krym. Działania UE odgraniczyły się do „słów ubolewania” za czym nie poszły żadne realne kroki, co koniec końców tylko rozzuchwaliło reżim Putina. W 2022 r. na samym początku wojny UE też próbowała rozwodnić konflikt, a prezydent Macron czy kanclerz Scholz negocjowali z Putinem na własną rękę, o czym dziś już mało kto pamięta. To swoją drogą dało powód do określeń, że Unia Europejska sobie, a europejski koncert mocarstw sobie, ponieważ zarówno Paryż, jak i Belin próbowały na własną rękę rozgrywać konflikt. Jak wiadomo to się nie udało, a Unia zaczęła bardziej konsekwentnie działać dopiero wówczas, kiedy takie państwa jak Polska, Rumunia czy Szwecja coraz bardziej krytykowały unijną polityką wobec Rosji, czy raczej jej brak, domagając się stanowczości i konsekwnecji.

Jednak trwający prawie trzy lata konflikt tylko się przedłuża, rośnie liczba ofiar i ani Unia Europejska ani USA pod administracją Joe Bidena nie umiały doprowadzić do rozmów. Tymczasem dla wszystkich jest jasne, że trwający konflikt jest przekleństwem dla samych Ukraińców, ale też dla świata, ponieważ nie służy nikomu (poza koncernami produkującymi sprzęt dla wojska). Pokazał też, że w Europie nie ma żadnej siły sprawczej. Nie okazała się nią ani Unia Europejska, która poza szumnymi deklaracjami o swojej potędze, wpływach i rezonansie nie doprowadziła do niczego, ani Francja czy Niemcy, które jeśli jest to wygodne, udają że działają pod szyldem Unii, ale w gruncie rzeczy uprawiają tradycyjny koncert mocarstw.

W tekście z „Le Figaro” tkwi jeszcze jedna błędna teza. Otóż zarzuca on Rosji i USA imperialną politykę i zestawia ją z „dobrą”, „demokratyczną” polityką Unii Europejskiej czy Europy w ogóle. Tymczasem konkret jest zupełnie inny. Unia Europejska, prężąc muskuły i pokazując że jest „imperium” (w myśl haseł o wielkości i splendorze Europy) też uprawia imperialną politykę. Temu też, przecież, służy polityka poszerzania Unii i w ten sposób budowania jej wielkości. Oczywiście retorycznie Unia poszerzając się poszerza obszar „wolności i demokracji”, ale też własnych wpływów, a przecież w imperialistycznych zapędach o to właśnie chodzi. Chodzi o to aby maksymalizować obszar własnych wpływów (pośrednich i bezpośrednich) i minimalizować obszar wpływów  konkurentów albo – wprost – przecinków.

W efekcie nie mamy do czynienia z nową epoką imperializmów, jak chce „Le Figaro”, ale ze zmianą operacyjną sposobu realizacji imperialnych interesów. I to jest sedno polityki międzynarodowej od zawsze.