13 grudnia 2022 r. ogłoszono pomyślne zakończenie negocjacji z Komisją Europejską w sprawie uruchomienia środków finansowych z KPO. Rzekomy sukces, jeszcze tego samego dnia przełożył się na poselski projekt ustawy w sprawie nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym, który – jak powiedział minister ds. europejskich Szymon  Szynkowski vel Sęk – został zaakceptowany przez kolegium komisarzy europejskich. Przed Polską pozostało jedynie swoiste ratyfikowanie porozumienia z Komisją, oznaczające w praktyce przyjęcie projektu bez poprawek, co zapewni pieniądze dla Polski w ramach mechanizmu Next Generation i związanego z tym Krajowego Planu Odbudowy.

Z najnowszej historii Polski wiemy jednak, że data 13 grudnia nie należy do najszczęśliwszych. Podobnie jest, niestety, z kompromisem z UE, który miał być wielkim sukcesem, a w rzeczywistości wywołał lawinę problemów i pytań. Pytanie dotyczyło choćby tego, jaki mandat negocjacyjny miał minister Szynkowski vel Sęk i dlaczego w składzie polskich negocjatorów niebyło nikogo z Ministerstwa Sprawiedliwości, zwłaszcza że kompromis, jak wskazywano, dotyczył ponoć najważniejszego kamienia milowego, jakim jest sądownictwo. Inne pytanie to to, jak to się stało, że jeszcze wieczorem 13 grudnia zastanawiano się co obejmuje ów mityczny kompromis, a przed północą wpłynął do Sejmu poselski projekt wypełniający punkt po punkcie ten kompromis. W momencie kiedy projekt ujrzał światło dzienne otworzył lawinę wątpliwości. Jedne z nich dotyczyły faktycznego twórcy proponowanych rozwiązań. Drugie dotyczyły treści proponowanych przepisów i tego, czy przypadkiem nie naruszają one postanowień polskiej konstytucji. Trzecie dotyczyły faktycznego współudziału stron zainteresowanych w osiągnięciu kompromisu. Wątpliwości zgłosiło   Ministerstwo Sprawiedliwości, z oczywistych powodów merytorycznie właściwe w przedmiotowym projekcie. Zaraz później wątpliwości podniósł również Prezydent, który wskazał na brak dostatecznego dialogu z pałacem prezydenckim, a zarazem wyraził zaniepokojenie tym, czy przypadkiem projekt nie podważa prerogatywy głowy państwa dotyczącej powoływania sędziów. Lawina turbulencji jakie spowodował zawarty kompromis i projekt nowelizacji ustawy o SN, który miał ten kompromis przekładać na legislacyjny konkret spowodowała, że tak jak nieoczekiwanie pojawił się projekt ustawy, tak równie nieoczekiwanie ogłoszono, że  prace nad nim zostają zawieszone do czasu znalezienia kolejnego kompromisu, tym razem po polskiej stronie.

W praktyce szybko się jednak okazało, że szukanie kompromisu to tylko próba przekonania do projektu, który ponoć nie może być zmieniany, gdyż na taką a nie inną wersję zgodziła się Komisja Europejska. Swoją drogą zmieniło to znaczenie słowa kompromis, którym przecież było zawsze szukanie środkowego rozwiązania akceptowalnego przez wszystkich lub tylko przez większość, a nie okopywanie się na swoich pozycjach. To oczywiście musi negatywnie wpłynąć na postrzeganie rządzących. Jednak zasadniczym mankamentem takiego szukania kompromisu jest istna rejterada narracyjna jakiej dokonał rząd, diametralnie odwracając przekaz w sprawie sporu z UE, a przy okazji pokazując lekceważenie wobec tych wszystkich instytucji, które wprzęgnięto swego czasu w prowadzenie tego sporu (np. Trybunału Konstytucyjnego, który orzekał na wniosek premiera o niekonstytucyjności działań TSUE w sprawie polskiego systemu sądownictwa, dowodząc, że działa on ultra vires, bo przecież sądownictwo nie zostało przekazane jako kompetencja UE).  Przez kilka lat batalii z Brukselą, prowadzonej przecież o sądownictwo, rząd i premier osobiście zaklinali, że prowadzą batalię podstawową, o sprawy elementarne, tzn. o suwerenność państwa, o przestrzeganie traktatów, o to, żeby Unia nie działała w drodze poszerzania swoich kompetencji w praktyce. W efekcie spór z Brukselą, w polskiej narracji urósł do sporu  o imponderabilia, o suwerenność, o możliwość decydowania o sobie, o to, żeby państwa członkowskie były traktowane tak, jak wskazują traktaty, żeby za wszelką cenę unikać dyktatu Brukseli czy Berlina. Ta spójna i logiczna narracja została teraz odwrócona do góry nogami. Sam premier wskazał, że w obliczu wojny na Ukrainie, wróg jest na wschodzie a nie na zachodzie, że spór o sądownictwo to w sumie spór o detale, które nie są warte kruszenia kopii, że suwerenność to nie to, kto decyduje o naszym prawie, ale raczej kto daje pieniądze. Kilkuletnie budowanie narracji, wprzęganie autorytetu różnych instytucji w prowadzenie dialogu z Brukselą obrócono w ten sposób w niwecz.

Pytanie, kto na takiej gramatyce narracyjnej wygra, a kto straci? Niewątpliwie najwięcej zyskała Bruksela, która pokazała, że mimo wzniosłych haseł liczą się tak naprawdę pieniądze. Bruksela zyskała też coś znacznie więcej, mianowicie – zgodnie z teorią zajętego pola – zajęła pole sądownictwa, mimo, że rzeczywiście w traktatach jest one pozostawione po stronie państw członkowskich. Wreszcie Bruksela zyskała potwierdzenie swojej dotychczasowej taktyki działania, polegającej na wydeptywaniu kompetencji, mimo braku zmiany traktatów. Obok Brukseli, jak się wydaje, wygranym jest też Solidarna Polska. Mimo czarnego PR tego koalicjanta to jego postawa wobec i negocjacji z Brukselą, i samej ustawy okazała się najbardziej konsekwentna. Nieugiętość formacji Zbigniewa Ziobro udowodniła, że w obozie suwerennościowym jest to jedyna siła wiarygodna i konsekwentna. To z kolei oznacza, że paradoksalnie, drugiemu koalicjantowi trudniej się będzie pozbyć się SP z koalicji przed nadchodzącymi wyborami. Dziś bowiem to SP a nie PiS kojarzy się z twardą obroną polskiej suwerenności, z tym, że mechanizm „pieniądze za praworządność” to tak naprawdę mechanizm „pieniądze za suwerenność”. PiS na rejteradzie narracyjnej straciło niewątpliwie po stronie ortodoksyjnego elektoratu, dla którego  zamienienie sporu o pryncypia w spór o detale pokazuje  niebezpieczną ambiwalencję i brak wiarygodności. W nadchodzących wyborach, zwłaszcza po tzw. kompromisie z UE, sojusz PiS i SP staje się bezalternatywny, głównie dla PiS, bo dziś to SP utrzymuje twardy elektorat po stronie Zjednoczonej Prawicy. Niewątpliwie na kompromisie z Polską zyskał też Berlin, który asystował prowadzonym negocjacjom ministra Szynkowskiego vel Sęka, głównie dlatego, że lwia część środków finansowych na polskie KPO wróci do Niemiec napędzając tamtejszą gospodarkę (Polska jest zobowiązana w KPO do bardzo wielu zmian, które można osiągnąć zakupując sprzęt usługi i technologie niemieckie).

W bilansie kompromisu są też, jak zawsze, stratni. Pierwszym stratnym jest opozycja w Polsce, która w przedmiocie poparcia lub nie projektu przekuwającego kompromis w obowiązujące ustawodawstwo ma związane ręce, przede wszystkim za sprawą prowadzonej wcześniej narracją, że pieniądze z KPO mogą trafić do Polski tylko po tym, jak opozycja wygra wybory. Poza tym opozycji trudno będzie zagłosować przeciwko ustawie, zwłaszcza, że mottem opozycji było zawsze bezrefleksyjne popieranie UE, nawet wbrew elementarnym interesom Polski. Drugim stratnym jest PiS, który w zakresie KPO ma niespójną narrację (najpierw twierdził, że Polska pieniędzy z KPO w ogóle nie potrzebuje, zaś dziś pieniądze te mają być polską racją stanu). Ponadto PiS swoim działaniem podważył dotychczasową narrację sporu Polski z Brukselą (wcześniejszy spór o suwerenność zamieniając w spor o detale).

Facebook
YouTube